Artykuły

Czyściec wspomnień i rozrachunków

W Teatrze Małym w Warszawie na scenie należącej do Teatru Narodowego wydarzeniem ostatnich dni była premiera "Dzieci Arbatu". Były to właściwie dwie premiery, gdyż w hallu teatru sprzedawano pachnącą świeżą farbą dwutomową powieść Anatolija Rybakowa, a na scenie zaprezentowano jej adaptację opracowaną przez Siergieja Kokowkina, a wyreżyserowaną przez Jerzego Krasowskiego.

Na widowni mieszanka pokoleń: starsi, pamiętający czasy stalinowskie i młodzież licealna, dla której spektakl jest tylko widowiskiem jednym z wielu, bo przecież nie lekcją historii, a tym bardziej nie sceniczną wersją szkolnej lektury. Ileż to czasu minęło od chwili, gdy w miarę głośno i w miarę uczciwie zaczęliśmy mówić o stalinowskim ludobójstwie, gdy z eufemistycznych uogólnień zaczęliśmy budować jednoznaczne fakty?

W Związku Radzieckim gruntowny proces polityczno-moralnych przeobrażeń rozpoczął się od Plenum KC KPZR w kwietniu 1985 roku. A u nas? Znacznie wcześniej albo trochę później - zależnie od tego, w jaki sposób potraktujemy problem historycznych rozliczeń. Ćwierć wieku temu wybaczono "grzechy" ofiarom stalinizmu i przywrócono przynajmniej podstawową godność ich czynom oraz nazwiskom. Od kilkunastu miesięcy dopiero w publicznym oficjalnym obiegu są słowa i pojęcia długo zakazane. Niektóre czasopisma w imię odkrywania białych plam szokują czytelników widmem Stalina i jego epoki, także w naszej polskiej wersji. Czas leczy rany, ale nie jest obojętne, co o dotykaniu tych ran sądzą ofiary terroru, chociażby zastraszani, sadzani do więzień chłopi, niechętni uspółdzielczaniu na siłę.

Zanim badacze dotrą do tajnych dokumentów i opracują beznamiętne zestawienia cyfr i faktów, naszą wiedzę kształtować będą ci, którzy ten czas przeżyli. O ile zechcą mówić. O ile czas będzie sprzyjał prawdzie. Na razie tę prawdę można poznawać w wydaniu artystycznym.

Nie było dotąd takiej książki ani filmu o epoce stalinowskiej i być może dlatego takie emocje budzi obraz "Pokuta" czy powieść Anatolija Rybakowa, która arcydziełem nie jest, ale wyraża przynajmniej w części to, co powinno być powiedziane. Dopóki nie ma naukowych analiz, a jeszcze bardziej brakuje dzieł ukazujących losy wielu pokoleń w naszym dochodzeniu do socjalizmu - dotąd każda nawet niepełna artystycznie wizja będzie ochoczo witana i dyskutowana. Tak się dziać będzie na pewno i z przedstawieniem w Teatrze Małym, jak też z książką Rybakowa.

Stalinizm to głęboki dół, który pochłonął miliony istnień. I nie można tego dołu, przeskoczyć. Tam są jeszcze kości nieznanych ofiar, tam jest jeszcze płacz, tam jeszcze boli. I właśnie ten ból na scenie jest taki jak prawdziwy, ale nieprawdziwy. I Stalin kreowany przez Gustawa Krona nie jest taki, jakim generalissimus był: budzącym podziw, uwielbienie, ale i grozę, rozpacz - wyrażane w cichym strachu przed służbami bezpieczeństwa. Tymczasem na scenie w Małym Stalin bardziej budzi śmiech niż bojaźń. Jest groteskowy.

Nim powstanie dzieło większej miary, analizujące głębiej mechanizmy, uwarunkowania społeczno-polityczne stalinizmu, trzeba nam jednak przejść przez ten czyściec bólów serdecznych, wspomnień i rozrachunków. Taka prawidłowość tkwi w ludzkiej naturze, która ma prawo żądać szybkiego zadośćuczynienia. I taka prawidłowość tkwi w historii. Jest to więc widowisko potrzebne i nie doszukujmy się wielkich kreacji aktorskich, nawet w wykonaniu lubianych aktorów, np. Haliny Kossobudzkiej, Krzysztofa Chamca, Wieńczysława Glińskiego, czy Kazimierza Wichniarza. Zagrali, jak na to pozwalał scenariusz. Publiczność i tak dyskutować będzie nie o rolach, ale o bohaterach dramatu, Stalinie i pokoleniu, które w niego uwierzyło.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji