Artykuły

Ja, Łomnicki

W sztuce Tankreda Dorsta "Ja, Feuerbach" występuje aktor oraz asystent reży­sera, kobieta i pies. Miej­scem akcji jest teatr, sce­na i widownia po porannej próbie, zwykle o tej porze dla wi­dzów niedostępna chroniona napisa­mi: "niezatrudnionym wstęp wzbronio­ny''. Ale najważniejszy jest aktor. Wbrew mylącemu tytułowi niemiecki autor nie napisał sztuki o niemieckim filozofie nazwiskiem Feuerbach. Napi­sał sztukę o aktorze. Niegdyś powiedzielibyśmy: o doli aktora. Dziś ład­niej i trafniej brzmi: o jego kondy­cji.

Pomysł jest prosty i efektowny. Aktor Feuerbach przychodzi do teatru, aby poddać się przesłuchaniu, czyli zaprezentować reżyserowi siebie i swo­je umiejętności. Od tego egzaminu zależy, czy znany reżyser zechce po­wierzyć mu rolę. Dla Feuerbacha ro­la, obojętne jaka, nie jest kolejnym krokiem w karierze. Jest jedyną i ostatnią szansą powrotu na scenę po siedmiu latach spędzonych w zakładzie psychiatrycznym. Reżyser się spóź­nia. Uprzejmie przysyła asystenta. Młody człowiek nie zna Feuerbacha, na­wet o nim nie słyszał. Feuerbach, za cenę wszelkich upokorzeń musi poka­zać, co potrafi, musi grać. I przed tym obojętnym terminatorem teatru wy­konuje aktorski popis zakończony mo­nologom z "Tassa" Goethego. Kiedy reżyser wreszcie przychodzi, Feuerbach może już tylko wybełkotać parę nie­składnych zdań.

Krytycy zachodnioniemieccy, i nie tylko, odczytywali tę sztukę jako metaforę życia, w dodatku beckettowską; jako rzecz o grze pozorów i rzeczywistości, prawdy i masek, co u akto­rów może spowodować zanik lub roz­pad osobowości, a to z kolei nieuchronnie prowadzi w obłęd. Można i tak. Jednak na porównanie z Beckettem, sztuka Dorsta z pewnością nie zasłu­guje. Jest zręczna, ale nie tak znów głę­boka. Zresztą nieważne czego dogrzebać się w niej potrafią mądrzy i wni­kliwi szperacze. O jej sensie, a także wymiarze decyduje bowiem aktor. I tylko on.

Jakim aktorem jest Feuerbach? Wiel­kim, dobrym; czy wręcz słabym? Z didaskaliów wiemy, że "jest wirtuozem w sztuce udawania". Niewiele to znaczy. W każdym teatrze znajdzie się taki imitator-bawidamek, który jest zwykle ozdobą popremierowych ban­kietów. A może to nawiedzony nie­udacznik? Może prowincjonalny ka­botyn i szmirus? Za każdym razem przedstawienie będzie inne. Od ckli­wego melodramatu po egzystencjalną magmę. Ważne jest bowiem, kto mó­wi "ja, Feuerbach". Na scenie.

W warszawskim Teatrze Dramatycz­nym aktorski recital daje Tadeusz Łomnicki. Recital niezwykły, mistrzostwo i kunszt najwyższej próby. Opi­sywanie prawdziwie wielkiego aktor­stwa jest zajęciem niewdzięcznym, co więcej jałowym. Nikt już chyba nie zdoła znaleźć słów niezużytych, okre­śleń niebanalnych. Można piętrzyć przy­miotniki, określać sytuacje, gesty i mi­ny, ale zawsze będzie to, obraz za­stygły niczym fotografia. Przypomi­na opisywanie zapachu. Jednak to, co robi Łomnicki w tym teatralnym wy­darzeniu, jest niewątpliwie aktorskim arcydziełem. I nie da się tego zała­twić paroma mniej, lub bardziej wy­świechtanymi recenzenckimi ogólnika­mi. Zwłaszcza w czasach, kiedy "krea­cją" nazywa się często parę min i gry­masów, ciągle tych samych, powtarza­nych w kółko przez ulubieńców publi­czności.

Pierwsze rzędy foteli na widowni przykryte są szarym płótnem. Reży­serski stolik z lampą, telefonem i egzemplarzem. Publiczność znajduje się więc w znacznej odległości od sce­ny. Jak na próbie. Teatralnym zwy­czajem nie wolno rozsiadać się przed reżyserem. Na widowni jest już asy­stent reżysera. Gra go Krzysztof Stel­maszyk. Scena jest pusta, odsłonięta. Gdzie niegdzie krzesła, jakieś meble. Kiedy gaśnie światło, otwierają się drzwi w głębi. Widać jasno oświetlo­ny korytarz teatralny, przez okno widoczne drzewa. Ktoś ćwiczy wo­kalizę przy akompaniamencie fortepia­nu. Tę wokalizę powtarzać będzie po­tem Łomnicki kilkakrotnie, rozciąga­jąc samogłoski słów w śpiewnym sta­ccato. Przechodzą maszyniści. Potem pojawią się jeszcze kilkakrotnie, wy­konując rutynowe prace, ruszy nagle obrotówka. Nikt nie zwraca uwagi na aktora, który tutaj zdaje swój życio­wy egzamin.

Wchodzi Łomnicki, zamyka drzwi. Wokaliza urywa się nagle. W ciemno­ści i ciszy padają pierwsze kwestie. Kiedy światło wreszcie się zapali, Łom­nicki stoi pośrodku sceny. Zwykłe, pias­kowego koloru ubranie, białe buty, ciemnoczerwone skarpetki. Długie, si­we, mocno przerzedzone włosy starannie zaczesane do tyłu. Kulturalny, star­szy pan, nieco staroświecki, ugrzeczniony, ale i pełen godności. Zaczyna swój wielki spektakl. Samotny na pu­stej scenie, bez pomocy teatralnej ma­chiny, kolorków, światełek i muzycz­ki musi sobą tylko zafascynować i za­chwycić. Asystenta, wszechmocnego re­żysera, ale i nas, publiczność podglą­dającą go z bezpiecznej ciemności.

Łomnicki chce oczarować i czaru­je. Na początku są to tylko sygnały, króciutkie etiudy. Obskurne krzesło może być tronem, ławką w parku, mo­że stać w poczekalni lub salonie. Wy­starczy niewielki ruch, gest i już zarysowana jest sytuacja, postać, jej stan i emocja. Na razie jest to rzeczywiście "wirtuoz w sztuce udawania". Jesz­cze nie artysta. Chciałoby się powie­dzieć: przecież można więcej, dosad­niej, do dechy. Na całego. Jednak Łom­nicki przemyślnie wymierza rytmy i napięcia swojego recitalu. Równocze­śnie bowiem lekkimi kreskami szki­cuje wcale niebanalny portret akto­ra. Wiemy, co naprawdę myśli, jakie uczucia kryją się pod gładkimi, okrą­głymi zdaniami. "Nie ma dla mnie nic ważniejszego niż kompetentny widz. Fachowiec". Tak naprawdę głęboko gardzi tymi fachowcami, którzy plotą o jego sztuce inteligentne głupstwa. Ileż w nim pretensji i wstrętu do reżyse­rów. I tych od psychologii, i tych, co go zmuszają do idiotycznych podsko­ków wbrew logice i zdrowemu rozsąd­kowi. Powoli dopełnia się postać ry­sowana coraz bardziej kontrastowo, ostro, z ekspresją i nieludzkim wprost temperamentem. Od lizusowskiej bła­zenady po najwyższej aktorskie cres­cendo.

Oto aktor. Mistrz w swoim zawodzie, który może być profesją lub sztuką. Prawdziwą i niepojętą. Bo Łomnicki jest mistrzem. Mógłby rzeczywiście grać Racine'a nie ruszając się z fotela, wspa­niale wypowiada monolog z "Tassa", może mówić starowłoski tekst o ptac­twie nie rozumiejąc ani słowa. Nie tyl­ko asystent słyszy trzepot wyimagino­wanych ptaków, widzi ich kołujące nad sceną stado. Nawet asystent zostaje porażony sugestywną siłą sztuki. Na moment tylko. Ten młody człowiek trafił do teatru przypadkowo. Przez auto­stop. Po prostu zatrzymał kiedyś sa­mochód dyrektora. Jest aroganckim ig­norantem i wcale się tego nie wsty­dzi. Teatr to dla niego miejsce pracy, bardziej zabawnej niż inne. Aktor przez parę lat nie występował. Teraz pyta asystenta, czy widział go w największych rolach. Łomnicki przy­wołuje swoje: Orestesa, Salieriego, Arturo Ui. Trwa to sekundę. Wyciąg­nięta ręka w hitlerowskim geście, oczy latają jak pingpongowe piłeczki. Asy­stent nie wie, nie widział, nie czytał Nie interesuje go to, co było przed­tem. Niefrasobliwy dyletant w teatrze, który dla niektórych jest jeszcze świą­tynią.

Łomnicki ma jeszcze innych wi­dzów. Na scenę wchodzi kobieta. Gra ją Ryszarda Hanin. Jest pyszna, nie z tego świata, tępa i obojętna, wca­le nie zdziwiona niezwykłością miej­sca. Przyszła tu z psem, wezwana przez reżysera. Pies gdzieś się zapodział. Wreszcie i on wbiegnie na scenę. Ko­bieta mówi o nim "kundel", ale jest to sznaucer olbrzym. Przepiękny. Przez chwilę stoją tak obok siebie. Arty­sta i pies. Niezwykli, dziwaczni, do niczego nie podobni. I niepotrzebni.

Aktor jest w tym teatrze intruzem. Nudzi i dręczy asystenta, przeszkadza maszynistom, nie interesuje się nim reżyser, który gdzieś tam rozmyśla i żre buraki. Ale aktor musi grać, "od­dycha przestrzenią sceny". Teatr jest jego przekleństwem i przeznaczeniem, tu może być szamanem i upodlonym sługą.

Łomnicki ściąga tekst niemieckiego pisarza w swój czas i swoją prawdę. Można powiedzieć, że i ludzką także. Wyzywająco, prowokacyjnie, przewrot­nie i szyderczo. Aktor-teatr-reżyser-publiczność. W tę figurę wpisany jest układ zależności, konfiguracja sukce­sów i upokorzeń, błazenady i szaleń­stwa. Taka jest dramatyczna sprzecz­ność sztuki, w której wielkość skaza­na jest na przemijanie. "Ale przecież ludzie, o których pamiętamy nie umierają", mówi Feuerbach. Jest w tym pytaniu rozpacz i nadzieja.

Pokaz dobiega końca. Reżyser zjadł buraki i wyszedł. Łomnicki odchodzi w głąb sceny. Bosy, w czerwonych skarpetkach, w tanecznych lansadach, pokraczny, lekki. Zgrzybiały clown, śmieszny i patetyczny.

W programie czytamy: "Prapremie­ra sztuki "Ja, Feuerbach" odbyła się w 1968 roku w Dusseldorfer Schauspielhaus w Monachium. Spektakl reżyse­rował Volker Hesse". I tyle. Kto grał Feuerbacha nie podano, jakby to by­ło nieważne. Tak to życie dopisało puen­tę do ujęcia tej wielkiej roli przez Tadeusza Łomnickiego.

Feuerbacha grał wtedy Hans Schulze. A warszawskie przedstawienie wyreżyserował Tadeusz Łomnicki.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji