Artykuły

Córka ojca Filutka

- Gdy mamy rozochocone dziećmi ubranymi w moje kostiumy mówiły: 'Ależ pani świetnie zrobiła tego zajączka. A jak pięknie pani zaprojektowała ogon myszce'. W duchu powtarzałam: 'Kobieto, ty nie wiesz, że ja już zrobiłam scenografie do trzech oper w Teatrze Śląskim i kostiumy nie z takimi zajączkami' - mówi scenografka KATRZYNA LENGREN.

Z Katarzyną Lengren rozmawia Dariusz Zaborek.

Opowiem panu anegdotę. Miałam sześć lat i poszłyśmy z mamą zwiedzać groby wielkanocne. W kościele wśród paprotek leży na zielono podświetlona figura Pana Jezusa, jakaś babcia klęczy i chlipie. Po cichu podchodzimy do tej gipsowej postaci naturalnej wielkości, a nagle ja na cały kościół wrzeszczę: 'Tu nie ma co stać, tu trzeba pogotowie wzywać!' (śmiech). Od najwcześniejszych lat czuję za wszystko okropną odpowiedzialność. Męczę się z nią, nie chcę taka być, ale dźwigam.

Da się...

- Bolą mnie plecy (śmiech).

Da się coś z tym zrobić?

- Nie. Często chodzę do Łazienek do sali balowej i tam jest Herkules dźwigający świat, ma taką kulę, i myślę sobie: 'To ja'. Gdy niedawno obejrzałam musical dla dzieci 'Król Bul', który napisałam 30 lat temu, stwierdziłam, że opisałam w nim swoją rodzinę.

'Król Bul' to historia władcy złoszczącego się na poddanych z powodu bólu zęba. Poddani próbują ulżyć jego cierpieniu, żeby przywrócić upragniony spokój.

- Król Bul - to mój egocentryczny tatuś. Sztuka opowiada, że tylko mała dziewczynka ma udźwignąć konflikt międzynarodowy, czyli uratować królestwo bajkowe od wojny. I ja w mojej rodzinie stale wszystkich ratowałam od wojny.

Co pani robiła?

- Szybki porządek, bo przyjdą goście i trzeba pozbierać majtki i wyrzucić śmieci, bo śmierdzą. Albo wytłumaczyć inkasentowi, że wprawdzie jest niezapłacone, ale niech nie wyłącza prądu, bo mama wróci po południu. Pamiętam, raz mama wylała sobie na nogę gorący tłuszcz. Mój brat zaczął wrzeszczeć, ojciec przestraszył się i zgasił światło. A ja - miałam z pięć lat - złapałam swoją skarbonkę świnkę i poleciałam do apteki po lekarstwa.

A rodzice?

- Byli ludźmi okaleczonymi przez wojnę. Matka była pielęgniarką i sanitariuszką, ojciec mieszkał w Toruniu i poznali się, gdy ranny leżał w szpitalu. Potracili przyjaciół i po wojnie żyli jak hipisi, z dnia na dzień. Wszystko przejadali, nie chcieli niczego posiadać, uważali, że to nie ma sensu, bo za chwilę ktoś ich wysiedli. Pamiętam zgrzyt, gdy z Wiednia przyjechał wydawca książek mojego ojca i rozochocony alkoholem spytał: 'A skąd państwo tak dobrze znacie język niemiecki?'. Na co ojciec bez złośliwości: 'Z naszego pokolenia, jak ktoś nie znał niemieckiego, to już nie żyje'. Ojciec urodził się w Tule w Rosji, gdzie babka utknęła w czasie rewolucji, bo dwa lata czekała na pociąg. Zawsze mi mówiła: 'Nie jedź do Rosji, bo pojedziesz na dwa dni, a zostaniesz dwa lata'. Wrócili do Torunia, babka się rozwiodła i wyszła za mąż za przystojnego mecenasa Monne, ojciec uczył się rysować i na UMK studiował architekturę. Gdy miałam cztery lata, przyjechaliśmy do Warszawy. Ojciec dostał malutkie dwa pokoje na Starym Mieście. Artystom i intelektualistom dawali mieszkania kwaterunkowe, obok nas mieszkali Lec i Munk.

Zbigniew Lengren, pani ojciec, w 1946 roku stworzył postać Filutka, którego przez ponad 50 lat rysował dla 'Przekroju'.

- Ojciec był znany nie tylko z rysunków, występował w Teatrze Buffo i w pierwszych programach powstającej telewizji. Zawsze był bezpartyjny, a w czasach stalinowskich już dobrze funkcjonował. Żeby wtedy być znanym i bezpartyjnym, trzeba było wykonać piruet dowcipnisia, i on założył taką błazeńską czapeczkę, i tym się chronił.

Pani ojciec mówił, że z doświadczeń wojennych wyniósł przekonanie, iż śmiech i satyra leczą.

- Ojcu wdzięk zawsze ratował życie i w czasie wojny wykręcał się rysunkiem, dowcipem i urodą. Uciekł z transportu do oflagu, bo schował się pod spódnicami bab wiejskich, które niosły kosze z jajkami. Takiemu bez wdzięku nie pozwoliłyby czepiać się majtek (śmiech). Jako żołnierz napatrzył się na okropieństwa i uważał, że lepiej ludzi rozbawiać i odciągać od złych wspomnień. Mówił, że został programowym humorystą, i u niego rozśmieszanie ludzi było programowe. To, co robił, podobało się i poszedł za ciosem. Ale błazeńską czapeczkę trzeba gdzieś zdejmować.

I gdzie zdejmował?

- W domu. Uroczy na zewnątrz, wieczny dowcipniś, co wszystko traktuje lekko, musiał to gdzieś odreagować. Nazywaliśmy go nie humorystą, ale humorzystą. Śniadanie zaczynało się od wrzasków, że coś nie tak. Rozpieszczony egocentryk. A mama z wiecznym pielęgniarskim uczuciem go hołubiła i była zakochana, bo był ładny i uroczy, bo to byli uroczy ludzie. Ale ponure życie ich otaczało i gniotło. Mama walczyła z administracją, aż dostała zawału, bo dom, w którym mieszkali, na Brzozowej na Starówce, był nieogrzewany. Nie mieli telefonu, na który w PRL-u czekało się 30 lat, i gdy w końcu dostali, byli już na emeryturze. Ojciec nie miał samochodu i pieniędzy, o które się nie kłócił. Był popularny i ludziom się wydawało, że jesteśmy bogaci. A było skromnie i nie żądałam pieniędzy, bo nie mieli. Mama zajmowała się nami i domem, ale wszystko było na sznurek i kokardę. Przy stole miała dwa stołeczki i stawiała jeden na drugim. Nigdy nie było tyle krzeseł, ilu członków rodziny (śmiech).

Mój brat był krótkowidzem i gdy już nic nie widział, ktoś wpadł na pomysł, że może ma krótki wzrok. Tego rodzice nie widzieli.

Z czego to wynikało?

- Sami byli dziećmi. Gdy wybuchła wojna, mieli po 19 lat i po traumie wojennej zatrzymali się w rozwoju psychicznym. Zajmowali się ucieczką od rzeczywistości albo zabawą. My z bratem byliśmy od nich starsi. Ojciec narzucał nieustanne wibracje i nie wiadomo było, czym się skończy miły obiad. Tylko dowcipem można go było zaczarować. Gdy się opowiedziało śmieszną historię, to atmosfera łagodniała i nie było awantury. Wszyscy troszczyli się o to, żeby nie mówić o swoich kłopotach, bo się go wprowadzi w zły nastrój.

Ciągle?

Cały czas zajmowaliśmy się tą sztuczną wesołością. Wynikało to z jego depresji, do niej dołączony był alkohol. Wielu ludzi nie wie, że są uzależnieni, bo piją mało. Do nich należał mój ojciec. Obraziłby się na hasło: pijący. Gdy oglądam jego rysunki, pobrzmiewają tam historie rodzinne. Ktoś mówił o takim doświadczeniu, że ludzie, którzy mają zaufanie do rodziny, mogą się rzucić do tyłu, bo ktoś za nimi stoi. Ja sobie nawet tego nie mogę wyobrazić. Już w wyobraźni się boję. Z bratem nie umieliśmy mówić o swoich lękach, tylko ciągle żartowaliśmy. Nikt nie był ważny poza ojcem. Tylko jego nastrój budował nastrój rodziny. Więc własne sprawy trzymało się z tyłu.

Jak to jest, gdy w domu nie można o niczym poważnie porozmawiać, wszystko obraca się w żart?

- U siebie w domu jest się samotnym. O żadnych problemach ani jako dziecko, ani później nie mogłam porozmawiać. Nikt nie wiedział, co robię, nie pytałam, gdzie iść na studia, mówiłam: 'Idę na malarstwo, zdaję w czwartek'. Studia na Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie były w PRL-u wyspą innej rzeczywistości, przyjemny dom wariatów.

Skąd pomysł na malarstwo?

- Nie chciałam być grafikiem jak mój ojciec, tylko scenografką.

Mama nigdy nie pracowała?

- Tak, i ciężko to znosiła, dlatego ja zawsze pracowałam, nie chciałam być naiwna i bezradna. Mama była ojca niewolnicą. Miałam wrażenie, że jest miła, gdy chce od niego pieniędzy. Nie wiedziałam, czy go lubi, choć lubili ze sobą przebywać. W telewizorze usłyszeli piosenkę, mama mówiła, o czym jest tekst, a ojciec, że nieprawda, i zaczynali się tak żreć, że po mieszkaniu latały przedmioty. Dla mnie było dziwne, że nieustannie się kłócą i ciągle chcą ze sobą być.

Może to ich kręciło?

- Może, ale ja zajmowałam się swoim lękiem, że znowu awantura. Myślę, że mamy to nie kręciło, bo była delikatna. Rujnowało ją to. Robiła wszystko jak z wrzeszczącym dzieckiem, że niech już ma tę zabawkę, tylko niech się nie drze. Ojciec darł się obrzydliwie. Gdy miałam 18 lat, to ja zrobiłam awanturę, bo przy śniadaniu się wydzierał, i wywaliłam stół. Krzyknęłam: 'Chcesz wiedzieć, jak wyglądasz? Tak jak ja teraz'. I to go rozbawiło (śmiech). Na chwilę przestał, ale on się nie zatrzymywał, tylko cały czas krzyczał. Ale rozumiem go: na zewnątrz był w ścisku PRL-u i grał kogoś innego. Nigdzie nie mógł być poważny i z nikim nie mógł poważnie mówić na temat polityki, bo wiadomo było, że on jest od żartów.

Stąd apolityczność ojca?

- Uważał, że to sposób na przeżycie, ale zaczął wierzyć, że trzeba być apolitycznym, bo wtedy jest się kulturalnym. Do partii nigdy nie należał, jako satyryk widział ich jako bandę idiotów, bo tak mówił (śmiech). Komuniści ojca pieścili, bo mu nic nie robili, a to już było dużo. Jego rysunki się podobały, chętnie mu wydawali książki, zapraszali na wystawy, jeździł do NRD. W latach 50. pojechał do Paryża na zjazd młodzieży jako reprezentant bezpartyjnych. Władza mu pozwalała, podobnie jak pozwalali na istnienie kabaretów, to był wentyl. I mój ojciec był takim małym wentylem: "Patrzcie, mamy bezpartyjnego i nic mu nie robimy".

Nigdy nie zrobił czegoś, z czym czuł się źle?

- Zrobił plakat polityczny i żałował. Idzie biedny mężczyzna, bosy, smutny i niesie na sobie reklamę: 'Najlepsze na świecie buty - Bata'. Potem mówił, że bez sensu mu się wypsnęło. Że jakby najeżdżał na kapitalizm, że tam jest bieda. Bo tak nam ciągle tłumaczono, że na Zachodzie wszyscy żyją w nędzy. Że, owszem, są ludzie bogaci, ale nieliczni, co gorsza - muszą to bogactwo reklamować. Tak nas oszukiwali.

Pani ojciec do 14. roku życia miał obywatelstwo szwedzkie?

- Tak, ale jako cudzoziemiec nie mógł uczestniczyć w zajęciach przysposobienia wojskowego, postawił się i spowodował zmianę na obywatelstwo polskie. Nasz pradziadek Johann Loenngren był specjalistą od zakładania cystern naftowych, kiedy nafta była oświetleniem. Opuścił Sztokholm i jeździł po Europie, bo każde państwo chciało w stolicy mieć cysternę do przechowywania nafty. Budowali ją około dziewięciu miesięcy i jemu zawsze wtedy rodziło się dziecko (śmiech). I na najmłodszego, Julka - mojego dziadka - przypadła Polska. Juliusz ożenił się z Lucyną Braun ze szkockiej rodziny osiadłej w Polsce. Babka była jedną z pierwszych telefonistek w szwedzkiej firmie Ericsson, w której pracował dziadek, tam się poznali i chodzili do Zachęty na randki. Babcia mówiła, że z tego powodu ojciec był uzdolniony plastycznie (śmiech).

Czego potrzeba ojcu i córce, żeby się dobrze z sobą czuli?

- Mam wielki żal, że nie zauważył, że jestem dla niego odpowiednim towarzystwem. Wolał dziewczyny i opętany był chodzeniem na randki. Miał powodzenie i zawsze był owiany tajemnicą, bo ciągle umawiał się napić albo na randkę. Mama stale przy czajniku nad parą otwierała listy, czytała i płakała po kątach.

Czyli kobiety ojca weszły w skład waszego życia?

- Tak, że to się mężczyźnie należy i jest oczywiste, że jak idzie do SPATiF-u, to flirtuje z aktorkami, przecież są na miejscu. Pamiętam, jak przy stole w niedzielę rano mówił do mamy: 'Zosiu, wiesz, co wczoraj w SPATiF-ie zrobiła Hanka Skarżanka?'. A matka: 'Nie przy dzieciach'. Więc wiadomo, że się rozebrała albo coś jeszcze. Te flirty mnie brzydziły, bo psuły atmosferę w rodzinie i odbierały moje miejsce w życiu ojca. Gdy raz zabrał mnie na łyżwy, to jeździła z nim jakaś blondynka i więcej nie chciałam. Zalecał się też do moich koleżanek.

Był królem.

- Był królem-bólem. Sprawiał ból. A jednocześnie był w złotej koronie i wszyscy mówili: 'Ty to masz ciepłego i uroczego ojca'. Myślałam: 'No tak...'. Nauczycielki chciały go zobaczyć, więc stawiały mi dwóje i mówiły: 'Niech przyjdzie tatuś'. A przychodziła mamusia i było jeszcze gorzej. Łatwo powiedzieć: 'Niech przyjdzie'. Tylko nie wiedziały, że nie przyjdzie, bo tatuś nie miał pojęcia, do jakiej szkoły chodzę. Mogliśmy z ojcem żyć w zgodzie, ale się nie udało.

Co najbardziej przeszkadzało?

- Szowinizm przedwojenny. Uwielbiał kobiety, ale jak powiedziała moja córka: 'On tak lubi kobiety jak rzeźnik swoje świnki'. Całe życie zajmował się kobietami nałogowo, pięknie je rysował, robił cudne fotografie kobiecych twarzy. Ale ich nie znał i nie szanował. Był z rozwiedzionego małżeństwa, a jego matka była silną osobowością. Zamroził sobie uczuciowość i niektóre poglądy sprzed wojny mu się sprawdzały.

Jakie?

- Na przykład w latach 60. Jacqueline Kennedy w różowym kapeluszu, pomagająca Kennedy'emu w karierze, otoczona dzieciątkami, była tym, czego ojciec spodziewał się od kobiet. Kiedy był już starszym panem i znowu zaczął narzekać na kobiety, mówię: "Przestań, bo twoją lekarką jest kobieta, operację serca zrobiła ci kobieta, ja się tobą zajmuję i dookoła masz same baby, więc siedź cicho". On zawsze mówił: 'Baba! Baba to zrobiła'. Zakładał, że kobiety są głupie. Zresztą uroczo tę głupotę pokazywał w swoich rysunkach, to nie było jadowite, on to lubił. Pani ojciec kiedyś mówił: 'Zamiast do pisma pedagogicznego napisać artykuł, jak niektórzy rodzice fanatycznie traktują swoje dzieci, co nie wpływa na nie pozytywnie, narysowałem grubą babę wyglądającą przez okno na podwórze, gdzie jej synek tarmosił za warkocz dziewczynkę, krzyczącą do niego: Józiu, nie bij jej, bo się spocisz '. To doskonały rysunek, ona w tym oknie ma wielką dupę i widać, że jest leniwa. Bo jego zdaniem kobiety ładne były trochę mądrzejsze, a grube czy starsze od razu głupsze. Braku szacunku do kobiet uczył mojego brata. Siedzieli przed telewizorem i mówili: 'O, jaka gruba! Patrz, jak się ubrała. A jakie ma nogi'. Nie myśleli, że tego słucham. I ta dwoistość, że są szarmanccy i panie całują w rękę, i mówią komplement, a potem powiedzą: 'Gruba baba', spowodowała, że do facetów nie mam zaufania.

Ale chyba nie całkiem?

- Mężczyźni już się bardzo zmienili, ale nadal sobie uzurpują, że wybierają kobiety ze stada. I przez to mogą mówić: 'Ta jest gruba, ta jest za stara, o - tę biorę'. Cały czas robią selekcję.

A kobieta, nawet jak jest gruby czy stary, myśli: 'Ale może jest opiekuńczy. A może ma dużo pieniędzy'. Czeka na pozytywy.

Co pani czuła, gdy ojciec z bratem mówili takie teksty?

- Do dzisiaj jestem urażona. Słuchałam i we mnie zapadało. To był rodzaj arabskiego domu - kobiety podają do stołu. Mężczyźni siedzą i mówią: 'Sól!'. My sobie wyobrażamy, że Arab bije żonę. On może być miły, tylko mówi: 'Sól!', i nie wolno jej wychodzić na podwórko. U nas też tak było - dwóch dowcipnych i przystojnych facetów siedziało przy stole i rozkazywało, a my z matką biegałyśmy do kuchni i z powrotem. Ich życzenie było naszą przyjemnością.

A było?

- Tak, bo w zaburzonym domu, gdzie ktoś jest cholerykiem, ciągle się dba o miłą atmosferę. Więc jeżeli oni siedzieli i żartowali, a myśmy pobiegły po zupę, a oni powiedzieli, że jest pyszna, to było miło.

Nasi panowie nie byli damskimi bokserami i nie bałyśmy się ich, ale robiłyśmy, co chcieli. Ich głupie zdanie było najważniejsze, a często na niczym się nie znali. Mężczyźni z pokolenia mojego ojca myśleli, że kochają kobiety. Wielbili je w rozwidleniu: Matka Boska i kobieta lekkich obyczajów, z czego mój ojciec jeszcze lubił artystki, kobiety lżejsze, że tak powiem. Na starość zachwycał się sąsiadką i mówię: 'To zaproś ją do domu albo do restauracji'. Wybałuszył oczy: 'Ale po co?'.

Nie rozumiał, że z kobietą można się przyjaźnić?

- Kobieta była do pracy i do łóżka. Czyli kobiety się nie szanuje. Szanuje się swojego przyjaciela lub kogoś o tych samych poglądach. I brat dużo z tego przejął. Nie był odpowiedzialny w stosunku do kobiet. Mówił, że je uwielbia i nie może bez nich żyć, ale nie powodował, że kobietom żyło się lepiej, tylko gorzej. Jeżeli kobieta nim się opiekowała - było dobrze. Jeżeli nie - konstrukcja padała.

Mąż tak samo?

- Wyszłam za mąż za Stanisława Syrewicza w 1970 roku, mając 19 lat. Mój narzeczony skończył studia pianistyczne i powinien wyjechać i pracować w Łodzi, gdzie był zameldowany. Żeby został i pracował w Warszawie, potrzebny był mu meldunek. Więc wzięliśmy ślub i to nas bawiło. Pamiętam, niedziela rano, moi rodzice w telewizji oglądali film Disneya o Myszce Miki, którą uwielbiali, a ja mówię: 'Wychodzę'. 'To wychodź'. 'Ale ja za mąż wychodzę'. 'Wychodź, wychodź', bo myśleli, że żartuję (śmiech). I przez trzy lata nikt nie wiedział, że byliśmy małżeństwem. Mąż miał pokój w Dziekance i spotykaliśmy się potajemnie. Zupa u mamy była. Wtedy powstał musical 'Król Bul'. Ja napisałam teksty, a Staszek muzykę. Był pianistą, a potem kompozytorem muzyki filmowej. Muzyka snuła się po mieszkaniu, bo ja gotowałam obiad, a on ćwiczył.

Poświęciła pani swoją karierę?

- To były inne czasy, ale byliśmy na równi artystyczni, z tym że mąż więcej zarabiał i gdy urodziłam dziecko, utrzymywał nas na wysokim poziomie. Nie sprawiało mi przykrości pomaganie mu - gdy robił płytę, zastanawialiśmy się, jak ma wyglądać okładka. On robił muzykę do filmu, a ja plakat. Robiłam scenografię w telewizji, pisałam teksty piosenek, mąż pisał muzykę do teatrów i filmu. Byliśmy fantastycznym małżeństwem, wszystko osiągaliśmy drużynowo, jak dwa konie, które ciągną bryczkę. We wrześniu 1981 roku wyjechaliśmy do Paryża. Wydawało nam się, że w Polsce mamy wszystko: dwa samochody, mieszkanie, lodówkę, telewizor, a nawet dom na wsi. Ale jedzenia w Polsce nie było, a chciałam, żeby moje dziecko nie jadło tylko jajek, i w Paryżu zaskoczył nas stan wojenny. Z czteroletnim dzieckiem zostałam tam pięć lat z jedną walizką i maszyną do szycia. Dzięki niej szyłam kostiumy do szkoły baletowej. Wie pan, co najtrudniej znosiłam?

Co takiego?

- Komplementy. Gdy mamy rozochocone dziećmi ubranymi w moje kostiumy mówiły: 'Ależ pani świetnie zrobiła tego zajączka. A jak pięknie pani zaprojektowała ogon myszce'. W duchu powtarzałam: 'Kobieto, ty nie wiesz, że ja już zrobiłam scenografie do trzech oper w Teatrze Śląskim i kostiumy nie z takimi zajączkami'. Pamiętam mój smutek i ból. Ale w Paryżu nasze małżeństwo zmieniło się na niekorzyść. Zostawałam w domu z dzieckiem, a mąż wychodził na nagrania, nauczył się francuskiego i zaczęliśmy się gubić, bo nie miał zwyczaju mi pomagać. Byliśmy biedni jak emigranci i to nas zjadło. Staliśmy się nudni. Paryż jest ładny dla bogatych, ale nie jak się kupuje w tanich sklepach. Chodziłam w dziurawych butach. Depresję miałam. Mąż był chorobliwie skąpy. Jak alkoholik jest uzależniony od alkoholu, tak on rozliczał mnie z drobnych. W Polsce taki nie był, tam zwariował. Zaczął dużo zarabiać i zobaczył, ile za to można mieć. Oszczędzanie go nakręcało, a ja nie znałam języka, nie miałam pracy, przyjaciół i pieniędzy. Trochę pracowałam jako scenografka, w teatrze w Bayreuth zrobiłam 'Woyzecka' i 'Medeę' i przez całą Francję jeździłam pociągiem do Niemiec. Odżywiałam się w McDonaldzie, popijałam kakao, żeby mnie zemdliło, chciało mi się rzygać, a nie jeść, i oszczędności były wielkie. Po powrocie brałam córkę na spacer i mówiłam: 'Jak szaleć, to szaleć', kupowałyśmy byle co, chodziłyśmy do chińskiej restauracji i miałyśmy oddech.

Mężczyzna, gdy nie kocha, niczym się nie dzieli.

Zakochany mężczyzna daje?

- Jeżeli nie może dać przedmiotów, produktów, pieniędzy, to jest majsterklepką, umyje samochód. Pamiętam, raz teściowa napisała, że ma zdjęcia wieży Eiffla, wnuczki i syna, ale nie ma mojego, a lubiła mnie. Mówię: 'Trzeba mi zrobić zdjęcie dla twojej mamy'. Poszliśmy do sąsiadki, bo miała jasne ściany, odsunęła rododendron, umalowałam się, ustawiłam, a on: 'Ale właściwie po co ci, przecież masz już jedno'. Potem napisałam felieton: 'Po czym poznać, że ktoś nas nie kocha'. Jednym z elementów jest to, że wszystko nam zabiera i nic nie chce dać. Zabiera czas, wygodne miejsce, ostatnie ciasteczko. Wtedy trzeba powiedzieć: 'Do widzenia'. Po rozwodzie jestem 20 lat.

Kolejne związki były podszyte lękiem?

- Do dzisiaj się boję na samą myśl, że ktoś mnie będzie rzucał. Bo sam rozwód nie był straszny, w restauracji wypiliśmy szampana. Ale jest blizna w sercu. Zobaczyłam, że mąż całuje się z inną kobietą pod moim oknem. I w awanturze mówiłam, że gdybym ja go zdradzała, tobym się całowała pod piekarnią, a nie pod mieszkaniem. A on: 'Co ty chcesz od tej piekarni?' (śmiech). A mnie już chodziło o ten absolutny brak szacunku. Do tego stopnia mnie olewał, że się nie bał, że wyjrzę. Ale dzięki Francji lepiej rozumiem Polskę.

Doceniła pani Polskę?

- Wróciłam, ale były obrady Okrągłego Stołu, a ja się przyzwyczaiłam, że we Francji sklepy są pełne, a życie spokojne. Brałam rozwód i wracałam do siermięgi. Pierwszej zimy jeździłam wokół placu Trzech Krzyży, bo tam były żółte ostre światła, które mnie ożywiały, a wszędzie żarówki ledwo ćmiły i z braku światła dostawałam wariacji. W Paryżu zobaczyłam Polskę z dystansu i napisałam musical - który teraz chcę sprzedać - w którym pani Wisłocka jako seksuolog daje ludziom rady nieprzystające do rzeczywistości komunistycznej. Bo jak baraszkować, gdy się nie ma mieszkania albo dzieci śpią za kotarą? Ona mówiła, żeby to robić na pralce, a nasze łazienki były tak małe, a pralki żal używać, bo się zepsuje. Te porady mnie bawiły, były słuszne, ale nie do sytuacji, w której żyliśmy.

Mówiła też o delikatności na co dzień, że na przykład można dmuchać w powieki partnerki.

- Już widzę, jak chuchnie przeciętny Polak orzeł, co pije piwo i je schabowe.

Musical jest o relacjach damsko-męskich?

- O moim małżeństwie i rozwodzie, czyli o PRL-u i przemianach . Na pustą scenę spada gruz - czyli wybuch wojny, do otwarcia się na kapitalizm - czyli o ludziach stojących w kolejce do domu towarowego, który się buduje, to symbol dobrobytu. Główna bohaterka to ja, nazywa się Konopnicka. Jest zmęczona, bo musi opiekować się mamusią, mężem, który ją zdradza, dziećmi, aż tu nagle opętał ją duch literatury. Ona mówi: 'Nie chcę zajmować się literaturą, ja muszę pranie zrobić, podłogi na mokro'. A duch w pelerynie lata za nią: 'Tu natchnienie. Masz pisać'. On jest dziwacznym kochankiem i chce ją wepchnąć w inne ramy. Co do mnie, to zauważyłam, że żeby robić karierę, czekałam, aż moja męska rodzina pomrze. Bałam się, że im będzie przykro. Byłam przekonana, że moje sukcesy by ich cieszyły, a z drugiej strony - poniżały. Że niewolnik nie może być mądrzejszy od pana. Teraz zaczynam, bo już mi nie przeszkadzają. Ale musieli umrzeć, a nie odejść.

Dziesięć lat temu w programie 'Córeczka swojego tatusia' wystąpiła pani z ojcem jako zgrana, kochająca się para i opowiadaliście o idealnym dzieciństwie.

- To on opowiadał i zawsze tak robił. Mam film z otwarcia wystawy 'Teatralia' w galerii Zapiecek, w którym mówi: 'My to jesteśmy zgrana paczka, dobra drużyna'. Miał taki obraz, że tak powinno być, i wydawało mu się, że jeśli jest demokratyczny w stosunku do mnie i brata, to to jest miłość. Poza tym, wie pan, gdyby córka Agnieszki Osieckiej powiedziała, że jej matka pije, to byłaby napiętnowana, mimo że to była prawda. Jeśli w programie 'Córeczka swojego tatusia' mówiłabym, że się kłócę z ojcem, to przecież nie byłoby takiego programu. Trzeba było gadać bzdury, ale ja się wykręcałam dowcipem. Uśmiechałam się, to mnie niewiele kosztowało. Gdy raz miałam napisać, jaki jest mój ojciec, to napisałam: 'Zdolny, tylko nie lubię, jak wyżera dżem swoją oślinioną łyżeczką'.

Narzeczeni się pojawiają?

- Ostatni dwa i pół roku temu. Dziwny, ale przystojny i mnie zakręciło. Był interesujący, bo nienormalny (śmiech).

Ciągnie do takich?

- Zdecydowanie. Przysięgałam, że nie wezmę faceta podobnego do mojego ojca, a ten oczywiście był totalnym egocentrykiem. Że ja, która to znam i tego nie lubię, w to wchodzę? Że to mnie nie odrzuca? Bo to melodia, którą nucę: 'Ten facet jest interesujący'. Dlaczego? Bo jest egocentrykiem.

I zapomina pani, że to niedobre?

- Niedobre, ale to znam! I druga osoba też we mnie odnajduje odpowiednik. Na przykład ciągle spotykam skąpców. Bo mój mąż był skąpy. Pierwszy raz idziemy na randkę do kina i mówię: 'To ja zapłacę za bilety, bo mam drobne'. Skąpy to lubi, czuje ulgę, że wykonałam ten ruch, i uspokaja się, że nie ciągnę z niego pieniędzy. I już jestem jego. Ostatni narzeczony był okropny. Raz na kolację podałam kawior, a on: 'O, kawior!'. Mówię: 'Bo sprzedałam obraz'. A on nakłada kawior i mówi: 'A gdzie znajdujesz tych frajerów na swoje obrazy?'. A ja: 'Tam gdzie ty - bo on architekt - znajdujesz tych, którzy u ciebie zamawiają projekty'. I oczywiście kolacja zwarzona i już nikt nie umiał z tego wyjść. On uważał, że aby się z sobą rozstać, trzeba się spotkać. Mówię: 'Bardziej chcesz mnie rzucić?'. Spotkaliśmy się u Bliklego, przyjemnie było jak na randce, trzymał mnie za rękę. Otóż on chciał się ze mną spotykać tak jak z gosposią, którą się ma regularnie w czwartek, co mnie zdenerwowało. Czy ja jestem petentką seksu wtedy, gdy jemu jest wygodnie? A ja chcę, żeby się pomęczył i przyjechał, kiedy jest mu niewygodnie. Ludzie coraz mniej ze sobą rozmawiają, dlatego internet święci triumfy. Pisze się listy i okazuje się, czy to żaba, czy królewicz. I nie trzeba się perfumować i przebierać. I ja się wezmę za kontakty internetowe. Dawniej szło się na dancing. Teraz na ulicy nikt nie umie się zahaczyć. Pamiętam świetny podryw. Facet podszedł: 'Czy pani dobrze zna to miasto?'. A ja: 'Mieszkam tu prawie od urodzenia'. A on: 'Moglibyśmy porozmawiać o ładnych zakątkach"'(śmiech). Tak mnie ujął, że poszliśmy na spacer. To ostatni, który umiał zaczepić. Ale spodobaliśmy się sobie tylko do gadania.

Filutek jest pani rówieśnikiem?

- Filutek jest ze mną zawsze, był, gdy się urodziłam, i lubię go. Ojciec kochał i nienawidził Filutka. Kochał, bo był z jego powodu znany, i podziwiał siebie, że tak długo to robił. Ale nie znosił, że ludzie nie widzą, że pisze wiersze, piosenki, sztuki, że jest omnibusem. Ciągle pytali o Filutka i się wściekał, a nawet robił awantury. Niektórych obrażał, poza domem też potrafił być potworem. Potem tylko zgrzytał ząbkami i nie odpowiadał na pytania. A wszyscy na jego widok: 'A jak pan rysuje te Filutki?' Albo do niego: 'Panie Filutek', a on dostawał piany na ustach. I teraz na grobie wyryłam mu Filutka na złość (śmiech).

F ilutek był filuternym staruszkiem...

- Że staruszek i jak to możliwe?

...który na ławce w parku miewał przygody damsko-męskie.

- Najśmieszniejsze, że ojciec wymyślił go, jak był młody, a potem dożył wieku Filutka i też był taki filuterny. Ta erotyka była delikatna i nikogo nie obrażała. Największe kłopoty miał, gdy w latach 60. w Paryżu sprzedał kilka rysunków do 'Elle', bo miał znajomości sprzed wojny. Chcieli mu wpłacić pieniądze na konto, ale mówił, że u nas nie ma kont, i z trudem przywiózł tę gotówkę. Mnie i mamie kupił w prezencie nylonowe halki. To, że mama dostała, było naturalne, ale że ja dostałam taką miniaturową, było nadzwyczajne. Gdy wrócił, wezwali go do Komitetu Centralnego, że kolaborował z obcym pismem, i musiał się gęsto tłumaczyć. Filutek był adorowany jako coś polskiego, jak ser oscypek. Ojciec czasami mówił: 'Dzisiaj tak narysuję: idzie sobie Filutek, potem widać tramwaj, a na ostatnim rysunku jest w kawałkach, bo wpadł pod tramwaj i nigdy go już nie będzie'. Ale nigdy takiego rysunku nie narysował i Filutek był i żył.

Do czasu.

- Aż go dramatycznie zjadł szef 'Przekroju'. Piotr Najsztub nie za ładnie pożegnał się z moim ojcem, co spowodowało depresję i szybszą śmierć ojca. Tłumaczyłam Najsztubowi, że to i tak już niedługo, ale się go pozbył. Ojciec od razu się rozchorował, poczuł, że pora umierać. Potem zaproponowałam, żeby młodzi rysownicy metodą komputerową ze starych Filutków zrobili nowe historyjki, bo ojciec już nie mógł rysować, był stary, chory, miał 84 lata, zły wzrok, ręce mu się trzęsły. Któryś z rysowników narysował historyjkę tak ohydnie - i powiedziałam, że nie pokażę tego ojcu, bo on całe życie walczył o elegancję i nie może być tak paskudnie nagryzmolone. Wtedy naczelny się obraził. Ojciec przez posłańca dostał bukiet róż, nie było przyjęcia, pożegnania i poczuł się zwolniony z posady. Załamał się, zaczął chorować, został zbadany na wszystkie strony i lekarze powiedzieli, że nie ma nic chorego. Ale on nie chciał żyć: był apatyczny, szurał kapciami, nie chciał się ubierać. Mógłby żyć do stu lat, ale nie cieszył się już niczym. Nie miał nic poza oglądaniem swoich rysunków. A rok temu zmarł mi brat... Muszę się napić kawy, bo się popłakałam. Ze złością o tym myślę, bo brat pił, palił, przez rok kaszlał i nie poszedł do lekarza - i wyhodował raka. Był reżyserem filmowym, na ASP skończył wystawiennictwo, a potem w Łodzi reżyserię. Był świetnym aktorem, tylko tatuś mu popsuł szyki, bo chciał iść do szkoły teatralnej, a ojciec: 'To taki niemęski zawód' - jakby rysowanie Filutków było męskie.

Coś pani ojcu zawdzięcza?

- Mnóstwo. A ja tego nie powiedziałam? Oj, wstyd (śmiech). Zawdzięczam mu poczucie humoru, było w domu lansowane i podziwiane. Umiejętność opowiadania dowcipów. Precyzyjne mówienie po polsku, męczył nas tym, ale dobrze to robił, na tym punkcie miał fioła. A jeśli chodzi o wykonanie pracy, ojciec prędzej by umarł, niż nie zrobił czegoś w terminie. I ja tak robię. Ale za mało maluję, bo załatwiam różne sprawy. Powinnam mieć dobrą żonę, wtedy bym więcej malowała.

To może powinna pani znaleźć sobie żonę?

- Dla mnie granice płci nie istnieją. Ale jestem heteroseksualna i to się też objawia w malarstwie. Maluję akty kobiece i są płaskie, bo mnie to nie kręci. A facetów widzę i mogę ich malować chętnie, na golasa też, jestem w tę stronę. Zawsze mi wychodzą kobiety smutne. A ja jestem taka wesoła (śmiech). I ze zdziwieniem patrzę: 'A co ona taka smutna?'. Nie chcę tak namalować, samo się robi. Po co mam napięcie zużywać, krzycząc na bliskich, wolę to namalować. Gdy po rozwodzie w telewizji robiłam dekoracje, przypadkiem posadzono mnie przed kamerą.

I to był sukces?

- Dziwny dla mnie samej, bo myślałam, że jak będę starsza, to już przepadło, że najważniejsze jest życie dla kobiety pięknej i młodej. A mnie żyje się coraz lepiej. Teraz stałam się popularna dzięki programowi 'Mała czarna'.

Gdy występuje pani w TV, widz ma wrażenie, że widzi kobietę, która ze wszystkim sobie poradzi.

- Zawsze ci, co się najbardziej boją, sprawiają takie wrażenie jak ja. W TV wygląda się dziesięć lat starzej i dziesięć kilo grubiej, ale i tak mnie lubią. Czasem na ulicy zaczepia mnie kobieta: 'Myślałam, że jest pani grubsza'. Myślę, że kobiety dobrze się czują, bo mówię to, co one myślą. A ja nie boję się tego powiedzieć.

Dyskretnie informuje pani widzów, że jest do wzięcia. Dla kobiety wyznanie, że szuka mężczyzny, często byłoby ogłoszeniem życiowej kapitulacji: jestem przegrana.

Myślę, że tajemnicą tego, że ludzie mnie lubią, jest mówienie prawdy. Prawda jest blisko zdrowia. Gdy jesteśmy prawdziwi - jesteśmy zdrowi na ciele i umyśle. Nie wyobrażam sobie, żeby na swój temat nakłamać, nie spamiętałabym. Gdy jestem sama, to mówię, że sama. Nie uważam się za przegraną. To tak, jakby ktoś mówił: 'Jeździłem samochodem sportowym, miałem ciężarówkę, a teraz chodzę na piechotę'. Chodzę na piechotę, bo chcę. Dla zdrowia to nawet lepiej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji