Artykuły

Mistrz

Już w chwili zgaszenia świateł kończących spektakl stało się ja­sne, że "Ja, Feuerbach" Tankreda Dorsta, zamykające niezbyt uda­ny sezon Dramatycznego pod no­wą dyrekcją, jest wydarzeniem. Premierę zakończyła wielominutowa owacja na stojąco, co jest ostatnio w teatrze zjawiskiem rzadkim, aczkolwiek spotyka­nym, tyle że niekoniecznie z po­wodów artystycznych, jak w tym przypadku. Zjawiskiem na­tomiast niecodziennym była, i jest nadal, na kolejnych przed­stawieniach, obecność wielu zna­nych i wybitnych aktorów na widowni. Środowisko - co jest tajemnicą poliszynela - do tea­tru nie chodzi albo chodzi rzad­ko z bardzo ważnych powodów. Niestety, nędza repertuarowa i mierna reżyseria nie są w sta­nie nikogo zainteresować, znane aż nadto dobrze z własnej firmy. A Koledzy? W tej kwestii też jakby wszystko, wiadomo, akto­rzy dobrze wiedzą, kto jest ar­tystą, a kto wyrobnikiem sce­ny, i chwilowe wahania koniun­ktury politycznej zmieniają je­dynie konstelacje, dodając pi­kanterii anegdotom, niezdolne jednak zachwiać zawodową hie­rarchią. Ta trzyma się mocno. Zresztą, aktorstwo wraz z upad­kiem teatru zeszło tak nisko, iż wielu artystów winno się mo­dlić, aby tylko nikogo ze znajo­mych nie przyniosło na widow­nię, bo wstyd. Publiczność jesz­cze można omamić blaskiem sławnych nazwisk, znanymi tri­ckami, popisem kunsztu, który od dawna stał się pustym opa­kowaniem, kolegów - niestety nie. Tym większą więc satysfakcję sprawia fakt, że można jeszcze zobaczyć aktorstwo doskonałe, sztukę przez duże S, ostatni bo­daj ze światowej klasy wyrobów dostępny za naszą własną walutę. Oczywiście myślę tu o wielkiej, której z kolei? roli Tadeusza Łomnickiego, która jest główną wartością wspomnianej premie­ry. To przecież jego osoba, a nie tekst nie znanego u nas niemiec­kiego pisarza, każe innym akto­rom fatygować się, tak licznie, na przedstawienie nie swoje, lecz kolegi. Właściwie to źle powie­dziane, tylko dla bardzo nielicz­nych Tadeusz Łomnicki może być kolegą, dla większości jest mistrzem niedoścignionym. Przy czym nie chodzi tu o dystans lat, doświadczeń czy zawodowe umiejętności, choć o nie także, a przede wszystkim o dystans dzie­lący jego myślenie o sztuce, jaką uprawia, od myślenia innych. Wciąż, tyle lat, stać go na praw­dziwą twórczość, niemal dziecię­cą wrażliwość, na poszukiwanie nowych środków i rozwiązań, na brak maniery skutecznie zjada­jącej co bardziej uznanych kole­gów. Pewnie dlatego, choć w je­go pokoleniu i sąsiednich nie brak wybitnych i utalentowa­nych aktorów, on, tam dokąd do­szedł, samotny, pozostaje główną miarą polskiego aktorstwa. Za­interesowanie sztuką Łomnickie­go nie musi być bezinteresowne; odległością od niego i do niego mierzy się w tym środowisku własną pozycję. Niewykluczone więc, iż pytanie - gdzie jestem? ile potrafię? wygania jego wy­chowanków i rywali w te nie­znośne upały do teatru.

Ostatnio tak biegali na "Ostat­nią taśmę", "Komedię" i "Końców­kę" Becketta w Studio, które to przedstawienia wydawały się szczytowym osiągnięciem aktora, właściwie niemożliwym do po­konania. A jednak, i tym razem Łomnicki potrafił "przeskoczyć" nie, nie samego siebie, lecz włas­ne role, jeszcze raz pokazać ska­lę swego talentu. Jeszcze raz udowodnił słuszność tego, o czym mówi ostatni jego bohater, Feu­erbach: "Aktor musi zapomnieć o swych tyle razy już wypróbo­wanych środkach! Musi zapom­nieć o swych umiejętnościach! Musi zapomnieć o swym języku! O słowach i o znaczeniu słów! To, co wychodzi z jego ust, mu­si być dla niego niezrozumiałe, jakby nagle mówił po chińsku, jakby jego usta mówiły języ­kiem, którego jego umysł nie zna! Musi stracić pewność sie­bie! Musi zapomnieć o wszyst­kim, czego się nauczył! I o swo­ich doświadczeniach musi za­pomnieć, i o tym, co - jak są­dzi - wie z całą pewnością, też musi zapomnieć! Również o ca­łej tej psychologii z jej rzekomo niepodważalnymi prawidłowoś­ciami, które tak chętnie się ak­ceptuje! (...) Trzeba wyrzucić z siebie wszelką wiedzę i stać się sobie samemu obcym! A wów­czas, przyjacielu, wielka pustka! I wtedy dopiero aktor, niczym Parsifal, może otworzyć oczy na wszystkie zjawiska - wszystkie widziane po raz pierwszy, jak na początku świata, wszystkie nieporównywalne! Chociaż w tym stadium człowiek bywa nie­kiedy zrozpaczony. Stoi bezrad­nie na scenie, jak ktoś, kto jesz­cze nigdy na niej nie stał".

Tadeusz Łomnicki wypowiada te kwestie stojąc na pustej sce­nie obnażającej bebechy teatru dosłownie i w przenośni, gdy czasami otwierają się drzwi w głębi sceny, widać za nimi ko­rytarz, a za oknem drzewa przed Pałacem Kultury. Pomysł pora­żający prostotą i znaczeniem. Więc mówi te kwestie spokojnie, dobitnie, wprost do widowni, jako credo swego bohatera?, włas­ne? jako credo aktorstwa, w które wierzy i które uprawia? W przedziwny sposób mieszają się w tym przedstawieniu per­spektywy. Ta Feuerbacha, za­pewne genialnego aktora, który za dostąpienie daru łaski poka­rany został szaleństwem, jakie współczesna medycyna nazywa brakiem labilności psychicznej. I ta, niemal prywatna perspek­tywa wielkiego aktora, który, jak mało kto, zna wielkość i cenę uprawianego zawodu. Nie bez przyczyny przecież zamienił role swojego bohatera, o których tamten wspomina, na własne: Orestesa, Salieriego, Arturo Ui, Edypa. Łomnicki, w przeciwień­stwie do swego bohatera, dosko­nale wie, że teatr jest tylko tea­trem, sztuką, którą się świado­mie tworzy, lecz jednocześnie role zostawia w garderobie. Bo teatr nigdy życia nie zastąpi i ono nigdy z nią nie będzie toż­same, a każda próba przekrocze­nia granic teatru zawiera w so­bie zalążek tragedii. Wprawdzie ideałem aktorstwa jest osiągnię­cie maksymalnej prawdy, ale im bliżej tego ideału aktor się znaj­duje, im bardziej utożsamia ży­cie z teatrem, tym bliżej jest jednocześnie szaleństwa. Przypo­mina w tym Ikara, który im wy­żej wzlatywał do słońca, tym ono szybciej topiło wosk na jego skrzydłach, przyspieszając upa­dek.

"Feuerbach" Dorsta nie jest oczywiście literaturą na miarę Becketta, którego sztuki swą strukturą odwzorowują zawartą w nich filozoficzną wizję świata, człowieka i kultury. Wysuwa się powyższe jako zarzut, jakże chęt­nie zapominając o tym, iż ranga literatury nie zawsze przesądza o randze roli. Historia teatru wystarczająco wiele razy do­wiodła, że może być wręcz prze­ciwnie - z miernej literatury wyrastają wielkie kreacje aktor­skie. "Feuerbach" jest sztuką autotematyczną, korzeniami sięgają­cą słynnej sceny Hamleta z ak­torami i poprzedzoną szacownym rodowodem utworów mających za temat: teatr w teatrze, acz­kolwiek tu słuszniej byłoby po­wiedzieć: aktor w teatrze. Świe­żym przykładem żywotności tego gatunku był grany ostatnio w Powszechnym "Garderobiany" Harwooda. Tego rodzaju sztuka, zwłaszcza współczesna, stwarza wrażenie, że aktor nie musi się całkowicie, jak w wypadku Bec­ketta na przykład, podporządko­wać zapisanej partyturze, bo przecież gra siebie, aktora. Wra­żenie mylne całkowicie, gdyż Łomnicki, zarówno jako aktor i jako reżyser, respektuje tekst i didaskalia niemieckiego autora, wbrew pozorom improwizacji przedstawienie ma bardzo pre­cyzyjną konstrukcję wynikającą z bardzo precyzyjnie napisanego tekstu sztuki.

Dorst w sposób inteligentny, poparty znajomością teatru skonstruował niebanalną sytua­cję sceniczną służącą opowiedze­niu typowej i w gruncie rzeczy banalnej historii pewnego akto­ra. Poznajemy go w czasie przesłuchania, inaczej zwanego au­dycją, która jest rozpowszech­nioną na Zachodzie formą anga­żowania aktorów do konkret­nych ról, jako że znacznie rzadziej niż u nas angażuje się ich na etaty. Wielokrotnie mówiło się tu o podobnym systemie za­trudnienia aktorów jako o reme­dium na zurzędniczenie naszego teatru. Dzięki sztuce niemieckie­go autora możemy poznać dobre, a raczej złe strony tegoż syste­mu, gdyż z premedytacją służą­cą także innej sprawie wyja­skrawia on wszystkie elementy takiej sytuacji, upokarzające ak­tora, poddanego jak debiutant egzaminowi.

Oczekiwanie na reżysera, któ­ry zechce przesłuchać Feuerba­cha, przedłuża się w nieskończo­ność, więc wypełnia on czas roz­mową z asystentem, młodym, urodziwym człowiekiem o niewia­rygodnej wprost arogancji (do­bra rola młodego Krzysztofa Stelmaszyka). Rozmawiają, rzecz jasna, o teatrze: dawnych ro­lach, sztukach, aktorach i re­żyserach, ale ta zrazu nieobowiązująca pogawędka przekształ­ca się w swego rodzaju spo­wiedź z życia, którego celem, treścią, sensem, wartością był teatr. Zatem tematem sztuki, jak i biografii aktora, staje się nie­wytłumaczona i nieuleczalna choroba, jaką jest miłość do tea­tru. Choroba, na którą zapada się najczęściej w dzieciństwie i która niestety nie mija jak szkarlatyna, lecz stopniowo ogar­nia całą osobowość delikwenta nie opuszczając go do końca ży­cia. Przypadki wyleczenia się bywają nader rzadkie i nie do końca przekonujące, zawsze po­zostaje coś z kalectwa.

Gdyby nie wielkie aktorstwo Łomnickiego, sztuka ta mogłaby się stać biblią nieudaczników, wszystkich tych natchnionych, genialnych artystów teatru o zwichrowanej psychice, pogmat­wanej osobowości, topiących swe niespełnione uczucie w ramio­nach kobiet, w alkoholu czy in­nych hobbies. Mogłaby się stać wsparciem dla wszystkich niepogodzonych z losem, jaki sami wybrali, bo niepogodzonych z nadzwyczaj niedemokratyczną naturą teatru, spełniającą żywio­ne doń uczucia nader kapryśnie. Jest to przypuszczenie całkiem prawdopodobne, gdyż słyszę, iż sztuką interesują się już co gor­sze teatry, bo taka w sam raz na kryzys, dekoracji nie trzeba, tylko trójki aktorów i psa.

Dzięki Tadeuszowi Łomnickie­mu, "Ja, Feuerbach", na szczęście, staje się wielkim, wspaniałym traktatem o teatrze, traktatem o goryczach i satysfakcjach, śmiesznościach i wzlotach, wreszcie o nędzy i wielkości zawodu ak­tora. I więcej jeszcze, dzięki se­kwencji z ptaszkami, które nie­widoczne obsiadają ramiona Fe­uerbacha, przywołującej już w tekście dramatu fragment "Kwiat­ków św. Franciszka", sekwencji zagranej przez Łomnickiego ab­solutnie genialnie, staje się ta sztuka opowieścią o upadku i wywyższeniu człowieka, o jego wielkości zrodzonej z pokory. Ze sztuki o teatrze i aktorze prze­kształca się w sztukę o kondy­cji człowieka, tej ziemskiej, re­alnej i tej, jaką zapewnia mu siła wyobraźni wynoszącej w podniebne rejony, na skrzydłach marzeń. Wiem, że obowiązkiem recen­zenta jest rolę aktora opisać, rozłożyć ją na elementy, badać, składać, analizować itd. Jakaż to tępa męczarnia, skoro słowa uczone, słowa-impresje i tak nie oddadzą tego co najważniejsze - radości, z jaką Łomnicki gra swoją rolę. To oczywiste, że ro­la Feuerbacha ma wiele warstw, kim innym jest on wobec asys­tenta, kim innym wobec reży­sera, kim innym gdy przychodzi na spotkanie, a kim innym gdy nie otrzymuje upragnionej roli, różne wcielenia również na uży­tek nieszczęsnego asystenta od­grywa ze swej przeszłości. I rów­nież oczywiste jest, że aktor, ta­ki aktor jak Łomnicki, potrafi je od siebie oddzielić. Potrafi je także ze sobą mieszać, z jedne­go wierzchołka roli błyskawicz­nie przejść na inny, by za chwi­lę znów przeskoczyć dalej, tak, by w wyobraźni widza powstała galeria postaci, a nie opowiada­jący gaduła.

W końcu jest to umiejętność właściwa wielu przyzwoitym ak­torom i komplementowanie Łom­nickiego za podobne umiejętno­ści nie wydaje się całkiem tak­towne. Ale trzeba to napisać, ponieważ w pobliżu tych zagad­nień jest punkt, w którym Łom­nicki różni się od innych. Nie wszyscy potrafią lub chcą ujawniać w każdym momencie roli, w każdej jej warstwie swój prywatny do niej stosunek. I tu Łomnicki wydaje się nie­pokonany, za każdym razem, oprócz racji postaci zawiera w grze własny osąd tejże racji. Stąd jego role, a ta szczególnie, iskrzą się dowcipem, radością, złością, irytacją, tymi wszystki­mi reakcjami żywego człowieka, z którym się coś na scenie dzie­je. Czasem jest to radość iście sataniczna, dyktowana takim niewinnym poczuciem dumy - ja teraz wam wszystkim pokażę, że umiem, mogę, potrafię, o pro­szę, panuję nad swoim ciałem, reakcjami, uczuciami jak wir­tuoz, zagram wszystko, bo spra­wia mi to przyjemność i radość.

Przypomina w tym wielkich pianistów jazzowych - ogląda­jąc ich improwizacje ma się wrażenie, iż są zupełnie stopieni z instrumentem, tak organicznie podporządkowane dźwiękom sta­ją się ich ruchy, gesty i widocz­ne na twarzy reakcje. Ale też różni się od nich zasadniczo, gdyż uprawia sztukę słowa i znaczeń i im podporządkowuje kunszt, cała ta wirtuozeria tech­niczna służy nadrzędnej warto­ści - humanizmowi. Role Łom­nickiego nigdy nie są technicz­nym popisem, lecz rodzajem sporu że światem, Bogiem, lo­sem, doświadczeniem człowieka, co nadaje im wymiar wielkości. Na przykład jego Salieri nie dla­tego był wielką rolą (największy Salieri ze wszystkich, jacy po­wstali w teatrze i filmie), że ak­tor opracował serię wspaniałych tricków, jak choćby ten z brzyt­wą, poprzedzający konuwulsje samobójcy, lecz dlatego, że wal­cząc z geniuszem Mozarta wal­czył z niesprawiedliwym wyro­kiem Opatrzności, która odmó­wiła mu równie wielkiego ta­lentu. Walczył ze światem na podobieństwo Konrada z "Dzia­dów" i jego Wielkiej Improwi­zacji.

I Feuerbach Łomnickiego nie dlatego jest wielki, że aktor przez dwie godziny potrafi za­interesować widza maestrią swe­go warsztatu, ale dlatego że, jak Salieri, walcząc z arogancją asystenta i chamstwem reżysera, oporem materii teatru, walczy jednocześnie z małością świata, niegodziwością losu i boską cho­robą szaleństwa.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji