Artykuły

Niebo

O nocy spędzonej wśród bezdomnych na Dworcu Centralnym pisze w cotygodniowym felietonie specjalnie dla e-teatru Paweł Sztarbowski

Wydana ostatnio płyta z muzyką teatralną Kormoranów przypomniała mi, że Piotr Cieplak, który przed laty zasłynął dwiema odświeżającymi wersjami "Historyi o Chwalebnym Zmartwychwstaniu Pańskim" Mikołaja z Wilkowiecka, zrealizował również, o czym niewielu pamięta, "Historię o narodzeniu Pana Jezusa na Dworcu Centralnym" z Teatrem Montownia i gościnnymi występami Joanny Kasperek, Grzegorza Artmana i ich maleńkiego wtedy synka Stasia. Studiowałem wtedy na Akademii Teatralnej i dzięki pomocy Lecha Śliwonika mogłem przyglądać się próbom. Oficjalnie zwało się to "asystent reżysera". Włóczyłem się więc po dworcu, słuchałem Cieplaka chodzącego z "Biblią" pod pachą i wymyślającego strukturę całości, oglądałem przez wybrudzone szyby spektakle "Zaryzykuj wszystko", które odbywały się na antresoli w tym samym czasie. Gdy wyłaniała się już koncepcja całości, dostawałem coraz konkretniejsze zadania. Przekonałem się też, że Cieplak to nie żaden natchniony reżyser, jak mi się wcześniej wydawało, ale normalny facet - zapalony fan futbolu i majsterkowicz.

Jako że pracowni technicznej na dworcu znaleźć nie sposób, cała ekipa sama musiała sklejać makiety Świętej Rodziny, Trzech Króli, osiołków, ogromnego wielbłąda i innych stworzeń, zaprojektowane przez Mikołaja Maleszę. Sklejanie, piłowanie, wiercenie tak się wszystkim spodobało, że zajmowało więcej czasu niż próby. Któregoś dnia, pewnie przy zbijaniu jakiegoś kolejnego zwierzątka, Cieplak zerwał się na równe nogi, kazał wszystkim rzucić młotki, wkrętarki i przerzynarki. Urodził się pomysł na scenę. I tak próba techniczna gładko zamieniła się w próbę artystyczną. Bo oto umorusany klejem i farbą reżyser zobaczył niebo. Skacząc po sali wykrzykiwał bez składu i ładu, że niebo to, niebo tamto, że będzie pięknie, że wszystko sensu nabierze, że znaleźliśmy. Tak przez kilkanaście minut. Entuzjazm był tak ogromny, że wszyscy kiwaliśmy z podziwem, że faktycznie takie proste, a takie cudne, że niebo, że będzie git. Euforia ogromna. Nagle jakiś malkontent, a że dyrektora tam nie było, to już nawet nie pamiętam, kim była ta marudząca kreatura, która zawsze chętnie podstawi nogę strzelistym wizjom, rzucił, że no dobrze, dobrze, ale jakie właściwie niebo, skąd to niebo, jak to niebo? Dzika euforia gasnąć zaczęła równie szybko jak się zaczęła. Chór Wątpiących pytał: "No właśnie! Jak niebo? Przecież to się nie da zrobić! No bo jak na dworcu niebo? Technicznych nie mamy, pieniędzy nie mamy, to i nieba nie mamy".

Niebo jednak powstało. Z belek niebieskiego materiału. Przy konstrukcji całości pomagali alpiniści, którzy przerzucili liny nad halą dworca, a przy przeciąganiu zwojów z jednej antresoli na drugą uczestniczyła prawie setka pomocników, głównie studentów Marii Prussak. Jako asystent reżysera zostałem wyznaczony na głównodowodzącego nieba. Stałem się takim dworcowym świętym Piotrem. Wszystko było już cacy, Kormorany napisały na tę okazję specjalny kawałek z dzwonami, które biją coraz intensywniej. No i zaczęły się schody. No bo jak tu zrobić próbę takiego szaleństwa? Jeszcze na głowę komuś coś spadnie, albo się podróżny zapatrzy i na pociąg nie zdąży. W końcu, po negocjacjach z dyrekcją PKP, udało się zaplanować próbę. Odbywała się o trzeciej w nocy, tuż przed Bożym Narodzeniem. Hala dworcowa prawie pusta. Na antresolach poustawiała się prawie setka maszynistów nieba ciągnących długie zwoje materiału za sznurki. O tej godzinie wszyscy przypominali zombie. Cieplak z dołu wymachiwał rękami, dawał jakieś znaki. Trwało to wszystko i trwało. Pamiętam, jak zbiegłem na chwilę na dół. Pośród Świętej Rodziny i zwierzątek z tektury kręciło się jedynie kilkoro bezdomnych. Podpytywali aktorów, co to będzie się działo i po co te harce w środku nocy. Po miesiącu prób na dworcu widok bezdomnych był codziennością.

W tym czasie na hali głównej pojawiło się dziwne coś. Właśnie "coś". Bo nie wiadomo było, czy wielka kula, która dosłownie wtoczyła się pomiędzy nas jest mężczyzną, czy kobietą. Ba! Nie było nawet wiadomo, czy pod tym wielkim, pękatym stosem kryje się ktokolwiek żywy. Bardziej przypominało to stertę konsekwentnie pozwiązywanych ubrań, toreb, torebek, reklamówek, garnków, tekturowych pudeł. Średnica tej wielkiej kuli mierzyła zapewne ponad dwa metry. W pewnym momencie, po odrzuceniu naręczy toreb i tektur, które okazały się przenośnym legowiskiem, ukazała się brudna twarz starej, spracowanej kobiety. Zamarliśmy. I to wcale nie dlatego, że aż nie chciało się wierzyć, że drobna staruszka mogła w ogóle udźwignąć taki tobół. Nie to było teraz ważne. Pojawił się ktoś, kto podważył nasze artystyczne zabawki, kto okazał się bardziej widowiskowy niż wszystkie nasze makiety, nieba i piosenki razem wzięte. Jedno te dwie widowiskowości odróżniało. W przeciwieństwie do chmur z niebieskiego sukna, staruszka stojąca przed nami była prawdziwa. Naprawdę nie miała gdzie mieszkać. Naprawdę nie miała gdzie się umyć. A my jeszcze przeszkadzaliśmy jej usnąć. Wleźliśmy z buciorami w jej świat. Nagle nasza robota, nasze sklejanki z tektury, nasze pojawienie się Maryi i Józefa okazały się oszustwem, fałszywym gestem. Szczytny zamysł stworzenia opowieści o Chrystusie, który po cichu rodzi się na Dworcu Centralnym i nikt nie chce mu pomóc, zaczął jakoś dziwnie działać przeciwko nam. Wszyscy posmutnieli.

Cały zapał, cała euforia buszujących po dworcu zombie i zafiksowanie na fajnym projekcie zaczęły być niewygodą. W normalnych warunkach pewnie rozeszlibyśmy się do domów. Niestety setka ludzi czekających na antresolach i ściągniętych w środku nocy tuż przed świętami na dworzec zobowiązywała do wypróbowania sceny nieba. Totalnie zdołowany wspinałem się na antresolę. Kormorany zaczęły grać, nagrane przez nich dzwony biły coraz mocniej, a bele niebieskiego sukna powoli płynęły nad halą Dworca Centralnego. Zbiegli się chyba wszyscy bezdomni, jacy byli w okolicy. Stała cała grupa - biedni, zabrudzeni zerkali w górę. Scena trwała nie więcej niż kilka minut. Gdy wszystko ucichło, z dołu odezwały się gromkie brawa. Staruszka, która wcześniej wtoczyła się na dworzec, aż podskakiwała z radości, cała rozpromieniona. Potem wszyscy podbiegali do aktorów, żeby dziękować i dzielić się uwagami. Obiecali, że przyjdą w święta, podczas otwartych pokazów. Wszyscy odetchnęliśmy.

Do dziś nie wiem, co jest większym widowiskiem: taka na przykład "Historia o narodzeniu Pana Jezusa na Dworcu Centralnym", czy też wejście opatulonej w kokon, bezdomnej staruszki, która w środku nocy szuka snu i jedzenia na dworcu? Co jest bardziej teatralne: teatr czy życie? Ale nawet jeśli życie jest zawsze ciekawsze i bardziej bolesne niż najlepszy nawet teatr, czy znaczy to od razu, że nie warto go tworzyć?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji