Artykuły

Bez dżumy

"Dżuma" w reż. Marka Fiedora w Teatrze im. Jaracza w Łodzi. Ocenia Leszek Karczewski w Gazecie Wyborczej-Łódź.

Marek Fiedor wystawił na Dużej Scenie Teatru Jaracza własną adaptację "Dżumy" Alberta Camusa.

"Dżumy" Alberta Camusa w "Dżumie" Marka Fiedora nie ma. Reżyser dał wystawny spektakl, który nikogo nie zgorszy i nikogo nie obejdzie. Pierwsze, co widać po podniesieniu kurtyny, to operowa scenografia. Monika Jaworowska stworzyła syntetyczny Oran, zestawiając w jednej przestrzeni szynkwas, kinowe fotele, szpitalne przepierzenia i ambonę. Pomysł z zawężeniem topografii zamkniętego miasta dobry - gorzej z jego wykorzystaniem.

Reżyser, nie wierząc w inteligencję widza, restrykcyjnie przestrzega oznaczania scenerii przez wejścia aktorów. Tyłem sceny wchodzi się do szpitala, z prawej - do kina. Co gorsza: zmiany miejsca akcji sygnalizują "filmowe" wyciemnienia, oznaczające upływ czasu. Efekt? Ani to odważny skrót, ani to realizm, tylko bezpłciowe rozwiązanie pośrednie.

Takich "złotych środków" w spektaklu znajduje się masa. Zwłaszcza w sposobie, w jaki Fiedor obsługuje brzydotę "Dżumy". Owszem, jest w przestawieniu scena dezynfekcji rozebranego do naga pacjenta. Ale na wszelki wypadek, żeby nikt nie przejął się upokarzającym dla człowieczeństwa doznaniem spryskiwania gołego tyłka bakteriobójczym preparatem, chowa się tę akcję w tyle sceny za szklaną taflą.

Obsługa techniczna trzykrotnie wchodzi sypać na scenie piasek. To mógłby być pojemny znak: Oran jest pochłaniany przez pustynię, Oran jest trumną zasypywaną ziemią, Oran to zwłoki odkażane wapnem... Mógłby, bo panowie, zamiast szuflować ten piach saperkami usypują estetyczne babki rodem z piaskownicy, w której ginie cały sens. Oczywiście robią to w ciemnościach.

"Casablankę", jedyny film wyświetlany w kinie w Oranie, widzimy parokrotnie jako projekcję połamaną na kasetonowych murach. Tyle, że za każdym razem są to inne sceny, przemontowane z podkładem muzycznym. Całość o urodzie klipu puszczanego przed wręczeniem Oscara. Tak zaprzepaszczono szansę spojenia fikcyjnego świata z rzeczywistością. Chyba, że za spoiwo uznamy reklamy przed seansem. Ruchome ryciny i niemrawe hasła reklamowe pastylek i płaszczy odsyłają raczej do poetyki Monty Pythona i animacji w internecie.

Z "Dżumy" Alberta Camusa nie zostaje w spektaklu nic. Oprócz założenia, że książka jest widzom znana. Bo reżyser zrezygnował z fabuły: kolejnych odsłon nie łączy związek przyczynowo-skutkowy. Wyciął parę postaci; znikł np. urzędnik Joseph Grand. Pozbawił powieść kronikarskiego zacięcia - statystyk, meldunków, dekretów. Za to zostawił głos narratora z offu, którego jedyną funkcją jest serwować opisy wrzodów i wybroczyn. Czyli znów: epatujemy obrzydliwością, ale tak, żeby nie zgorszyć.

Poza tymi relacjami zaraza nie istnieje. Istnieje jednak założenie, że widzowie odczytują dżumę jako metaforę. Bo jedyny zamysł, jaki można wyczytać z inscenizacji to ten, by pokazać życie w świecie ogarniętym przez zło. Że zło, niestety, nie odmienia egzystencji, organizowanej wciąż przez te same cztery punkty: knajpę - kino - szpital - kościół. Że czas płynie w tym samym nużącym rytmie. Lecz ten sens byłby czytelniejszy przy sformalizowanej reżyserii. Tymczasem na scenie panuje aktorski rozgardiasz.

Na przykład Bronisław Wrocławski, zaskakująco obsadzony w roli ojca Paneloux, wygłasza kazanie korzystając z intonacji znanej z "Seksu, prochów i rock&rolla". Jezuickie gadanie brzmi jak prowokacja Erica Bogosiana. Efekt byłby znakomity, gdyby zostawić aktora na pustej scenie, a nawet dołożyć talk-show'owe muzyczne akcenty. Ale nie: Wrocławski gra na ambonie, przed nim aktorzy zwróceni tyłem do widowni "słuchają" tego "kazania".

Michał Jarmicki gra spekulanta Cottarda jak z farsy. Pomysł niezły, tylko absolutnie obcy względem na przykład Roberta Latuska, który dziennikarza Ramberta portretuje chwytem z realistycznego epizodu. Z każdym pojawieniem się na scenie usiłuje zapalić papierosa - ale nigdy mu się nie udaje. Najistotniejszą postać doktora Rieux kreuje Andrzej Wichrowski wytrawnym rzemiosłem realizmu psychologicznego. Ale znowu: desperację pijanego z bezradności lekarza inscenizacja zatupuje jakimś wyuzdanym tańcem, łącznie z negliżem.

Marek Fiedor urywa powieść na rozmowie doktora i Tarrou na plaży, gdy postanawiają się wykąpać, bo to rozrywka godna nawet przyszłego świętego. Pointa, jak cały spektakl, grzeczna: półtorej godziny i wystarczy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji