Artykuły

Przeżyję niejednego dietetyka

- Nie trzeba słuchać, co mówią przemądrzali kulinarni naukowcy, organizm świetnie wie, co człowiek chce zjeść. Ja się z niczym nie liczę, jem kiedy chcę i co chcę. I co? Dożyłam 83 lat, a jeśli sobie dobrze podjem, to i niejednego dietetyka przeżyję - mówi LUCYNA LEGUT, aktorka, malarka, pisarka, autorka wydanego właśnie "Romansu kuchennego".

Dorota Karaś: Wiele przepisów z pani nowej książki będzie dla mieszkańców Pomorza zaskoczeniem. Kto by pomyślał np. żeby do rosołu dodawać buraczka?

LUCYNA LEGUT [na zdjęciu]: Buraczek jest konieczny, żeby rosół nabrał odpowiedniego koloru! Bez niego zupa ma kolor jak stare sprane majtki. Albo, jak nie przymierzając, jak moja obecna uroda. Kolor jest najważniejszy. Mały buraczek to rumieniec dla rosołu.

Jak na książkę kucharską, przepisy zajmują w niej mało miejsca. Opowiada w niej pani historię pewnej znajomości, której tłem jest wspólne gotowanie.

- Ta książka powstała dla mężczyzny, który jest kompletnym idiotą kulinarnym, a chciałby sprawić przyjemność żonie i sam coś ugotować. Sam z siebie pewnie nie wziąłby się za gotowanie, skoro wokół jest pełno barów. Zwłaszcza starszy, niezbyt bogaty mężczyzna, który bez zastanowienia wziął sobie młodą żonę, powinien jej zaimponować gotowaniem. Opowiadam tę historię w gawędziarski sposób, bo tylko taki może człowieka zainteresować. Każdą normalną książkę kucharską rzuciłby o podłogę, bo trudno pojąć, co tam pisane i wieje nudą. A tutaj czytelnika ma zaciekawić, co będzie dalej? Jak ta znajomość się rozwinie? I jaką rolę odegra w niej blondynka z naprzeciwka?

Jest jakaś potrawa z dzieciństwa, której smak pamięta pani do dziś?

- W czasie okupacji jedliśmy zupę z pokrzyw albo z brukwi. Ale o tym nie będę opowiadać, bo okupacji nie ma. Z czasów dobrobytu najbardziej pamiętam gołąbki po galicyjsku i barszcz kiszony z czerwonych buraków. Jedyne lekarstwo na kaca!

Pochodzi pani spod Krakowa, ale od kilkudziesięciu lat mieszka na Wybrzeżu. Czy kuchnia galicyjska bardzo różni się od pomorskiej?

- Różni się. Niektórych kaszubskich potraw nie wzięłabym do ust - np. zupy rybnej albo tatara z surowego mięsa gęsi. Rany boskie, jeść gęś na surowo? A o rosole, który ja gotuję, nikt nie ma pojęcia. Dziwią się, że rosół u mnie je się z makaronem i fasolą jaśkiem. A na tym rosole wypaśli się u mnie aktorzy Igor Michalski i Krzysztof Szuster! Wiele przepisów zdobyłam w teatrze. O jedzeniu gadaliśmy tam często.

Niezdrowe te pani przepisy. Dziś każą nam się zdrowo odżywiać, nie solić, nie słodzić. A pani pisze, żeby dawać szklankę cukru do kremu.

- Zdrowe jest to, co nam smakuje. Nie solić? Nie pieprzyć? To już nic tylko wypluć. Nie mówię, żeby obżerać się solą. Bo akurat pieprz jest zdrowy na wątrobę. W soli też za jakiś czas znajdą coś doskonałego. Nie trzeba słuchać, co mówią przemądrzali kulinarni naukowcy, organizm świetnie wie, co człowiek chce zjeść. Ja się z niczym nie liczę, jem kiedy chcę i co chcę. I co? Dożyłam 83 lat, a jeśli sobie dobrze podjem, to i niejednego dietetyka przeżyję.

"Romans kuchenny. Nauka gotowania z romansem w tle", ilustracje Lucyna Legut, wyd. Bernardinum 2009, książka wydana nakładem Pierwszego Gdańskiego Klubu Soroptymist International.

"Dla przeciętnego mężczyzny gotowanie jest taką samą tajemnicą, jak dla mnie mechanizm samochodu. Wszystkie książki kucharskie są zgubą dla mężczyzny stawiającego pierwsze kroki przy rondlach i garnkach; nie zrozumie nic a nic z tego, co tam jest napisane. Przy nauce gotowania należy wyrażać się językiem prostym i obrazowym. Pierwsza zasada: wszystko robimy NA OKO. Nie posługujemy się żadnymi miarami - jakieś tam 15 dkg cukru, jedna czwarta litra mleka czy podobne głupstwa. Gotujemy NA WYCZUCIE, a potem zobaczymy, co z tego wyniknie" - tak zaczyna swoją najnowszą książkę Lucyna Legut. Autorka powieści dla dorosłych i książek dla dzieci wydała właśnie nietypową książkę kucharską. Każdy rozdział zawiera konkretny przepis (na bitki wołowe, omlet z zielonym groszkiem czy kurczaka zapiekanego) oraz dowcipną, pełną anegdot historię znajomości między wygadaną nauczycielką gotowania a mężczyzną, który dopiero poznaje tajniki kuchni. Książkę wydał gdański klub Soroptymistek. To międzynarodowa organizacja pozarządowa, działająca w 130 krajach i zrzeszająca około 120 tysięcy kobiet. Nazwa pochodzi od dwóch łacińskich słów, sorror i optima, i znaczy "najlepsza siostra". Celem organizacji jest umacnianie prac kobiet. W Gdańsku soroptymistki działają od 13 lat, klub skupia się na problemach lokalnych, promuje zdolne kobiety i pomaga im w realizacji ich zamierzeń, prowadzi także działalność charytatywną.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji