Artykuły

Nie lubię słowa sukces

- Na styku tych stanów - odważnej młodości i doświadczonej dojrzałości - rodzi się coś ważnego. I tam właśnie iskrzy - mówi MARIUSZ TRELIŃSKI w rozmowie z Agnieszką Prokopowicz.

W liceum zrobiłem swój pierwszy spektakl. Polonistka skwitowała rzecz krótko: "chała, ale gigant" - opowiada nam Mariusz Treliński. Dziś chały mu się nie zdarzają. Za to rozmachu nie brakuje. Każda z oper, które wyreżyserował, to megasukces.

Sukces: Wystawiałeś opery na najważniejszych scenach świata. Teraz przygotowujesz "Madame Butterfly" w Petersburgu. Czy reżyser może odnieść jeszcze większy sukces?

Mariusz Treliński: Nie lubię słowa sukces. Dla artysty sukces jest zagrożeniem, czymś fałszywym, bo kojarzy się z dojściem do mety. A twórczość nie ma mety. Ona nie zmierza do żadnego końca i w moim rozumieniu jest raczej drogą niż spełnieniem. To modne dzisiaj słowo, spełnienie, raczej zamyka niż otwiera. Choć bardzo miło jest być docenianym.

Sukces: Kiedy wystawiasz na przykład "Króla Rogera", czy "Andrea Chenier" i otrzymujesz entuzjastyczne recenzje, to nie jest sukces?

M.T.: Dla mnie najważniejsze jest to, że mogę realizować projekty, które mnie fascynują, i że wciąż mogę podążać swoją ścieżką. To, co określasz sukcesem, to tak naprawdę luksus samorealizacji. Za każdym razem czuję się, jakbym zaczynał na nowo. Wciąż szukam własnego języka. Staram się ewoluować. Otwierać na nowe sprawy. Wciąż poszukuję i naprawdę nie czuję się sportowcem, który skoczył wyżej niż inni. A nazwanie czegoś sukcesem w pewnym sensie

Sukces: Sukces zamyka? Przecież to pięknie być docenionym.

M.T.: Pięknie jest pracować! Orson Welles powiedział kiedyś: "Kino to najpiękniejsza zabawka, jaką można dać do ręki dziecku". To jedno z najuczciwszych wyznań, jakie słyszałem z ust artysty. Wszyscy budujemy te nasze domki z kart, wyrażamy się jak dzieci, i to jest wspaniałe. Wcale nie zapomniałem, jak bardzo chciałem kiedyś robić filmy!

Sukces: A propos. Zrobiłeś kilka głośnych i ważnych filmów, między innymi "Pożegnanie jesieni", "Łagodną", "Egoistów". Zapowiadałeś realizację "Balladyny" i... cisza. Krążą plotki, że nie chcesz już robić filmów.

M.T.: To nieprawda. Film jest dla mnie bardzo ważny. Czuję, że jestem "z kina". Z kamery czerpię silę. Język kina jest dla mnie pierwszym, niemal pierwotnym sposobem wypowiedzi. Etiudy filmowe zacząłem kręcić już w szkole, prawdę mówiąc, wcześniej niż zacząłem myśleć. Obrazy były dla mnie ważniejsze niż słowa. Początkowo opera była dla mnie tylko uzupełnieniem. Nie spodziewałem się, że tak bardzo się w nią zaangażuję. Ale zaczęły się pojawiać propozycje coraz to nowych realizacji i były coraz większe wyzwania. Ale za kinem tęsknię i zamierzam do niego wrócić. Przygotowuję kolejny projekt. Ale za wcześnie o nim mówić.

Sukces: Kino jest naturalistyczną i dążącą do prawdy sztuką. Jak może pomagać w czysto formalnych operach?

M.T.: Tak sądzisz? O kinie równie dobrze mógłbym powiedzieć, że jest snem, który śnimy, nie znając nawet dokładnie jego znaczenia. W kinie nigdy nie szukałem naturalizmu. Szukałem w nim formy, wizji. I dokładnie tego samego szukam w operze. Formy, w której zawiera się to coś, co możesz nazwać prawdą, pięknem, jak wolisz... Kino jest oczywiście bliższe realizmowi, więcej w nim psychologii, obserwacji. Ale w operze prawda wyraża się poprzez formę, metaforę, poprzez znaki. Staram się zresztą pogłębiać postaci w operze, aby w formę tchnąć więcej życia. Opera jest trudną dyscypliną. Poprzez swoją wielowiekową tradycję została obwarowana dziesiątkami zasad, które uczyniły z niej bastion konserwatyzmu. To zamknięta instytucja, w której należałoby prawie wszystko zmienić, ale wszelkie nowinki przyjmowane są z dużymi oporami. Tylko w operze wciąż akceptujemy sentymentalizm, tandetę, nonsensy, których nie zniosłyby inne dziedziny sztuki. Ale opera ma też drugą stronę, i to jest w niej niezwykłe - wyprawa do nie] to nie jest szybkie i lekkie spotkanie pomiędzy hamburgerem a randką - jak to stało się z kinem. To wciąż jest rytuał, który każe się zatrzymać, posłuchać uważnie. Do opery inaczej się ubieramy, mamy czas na wypicie kawy, i to wszystko wymusza na nas uwagę. Zawieszamy, w pewnym sensie, czas, w którym byliśmy. Przenosimy się w inny wymiar. Tak właśnie rozumiem sztukę. Jako wyjście poza czas.

Sukces: Czy sztuka jest współczesnym kościołem, który ma sprawić, że będziemy lepsi, uważniejsi, bardziej zasłuchani?

M.T.: To duże słowa. Ale wszyscy tęsknimy do tego wymiaru, dlatego mówi się o świątyni sztuki. Problem w tym, że te słowa zwykle nic nie znaczą. Opera jednak niewątpliwie ma w sobie magię rytuału. To jeden z ostatnich bastionów sztuki przez duże S. Te same opowieści wystawiane na wszystkich scenach świata przez kilka wieków uzyskują wymiar mityczny. Stają się pomnikami kultury masowej. Otello, Carmen, Butterfly to hasła znane wszystkim. Wiemy, że Madame Butterfly popełnia w finale samobójstwo. Pytanie tylko: jak opowiedzieć tę historię raz jeszcze?

Sukces: Twoja "Butterfly" pojedzie teraz do Petersburga, do Gergieva - największego współczesnego dyrygenta. Zawojowałeś Zachód. Teraz idziesz na Wschód?

M.T.: Po "Onieginie" i "Rogerze" w Teatrze Bolszoj mieliśmy dobre recenzje. Gazety pisały, że to XXV wiek w operze. To dotarło do Gergieva, który zaproponował wystawienie "Butterfly" w Teatrze Marijnskim w Petersburgu, co jest wspaniałą propozycją, bo to jeden z pięciu najznakomitszych teatrów świata. Premiera będzie 18 marca.

Sukces: Dlaczego na sto wykonań "Madame Butterfly" na tylu scenach świata akurat o twojej mówi się, że jest genialna?

M.T.: Pracuję z ogromną grupą ludzi. Przychodzę do nich z pewną wypracowaną przez wiele miesięcy wizją. Sztuka to spotkanie. Aby zaiskrzyło na scenie, musimy sobie nawzajem coś przekazać. Dopiero wtedy przedstawienie ożywa lub umiera. Jeśli nie nastąpi to SPOTKANIE, to nawet najlepsze pomysły i uwagi reżyserskie nie uratują spektaklu. Przedstawienie pozostaje puste i martwe.

Sukces: Powiedziałeś kiedyś, że z wiekiem traci się świeżość. Może ty jej po prostu nie straciłeś? Ciągle czegoś szukasz...

M.T.: Każdy chciałby być młody. Ale z wiekiem coś się jednak zmienia. Nabieramy doświadczenia i czujemy mniejszy lęk przed kolejnymi wyzwaniami. Jestem szalenie impulsywny i przeżywam każdą realizację. Za każdym razem czuję się jak przed debiutem. Ale też umiem się coraz lepiej w tym wszystkim odnaleźć. Nie jest już tak dramatycznie. Ale w sztuce nic nie można przewidzieć na pewno. Byli reżyserzy, którzy robili w ciągu kilku lat bardzo różne filmy.

Sukces: Mówisz o swoim ukochanym Fellinim?

M.T.: Tak, przecież rok po genialnym "Osiem i pół" wyreżyserował "Guliettę i duchy" - film daleki od świetności, lekko manieryczny. Ten sam reżyser i ci sami aktorzy. Ale jednak nie zaiskrzyło.

Sukces: Skąd się bierze ta iskra?

M.T.: Na tym polega zagadka twórczości. Możemy się doskonale przygotowywać, a i tak na końcu czeka ogromna niespodzianka. Czeka albo nie.

Sukces: Zdradź, jak się przygotowujesz ty?

M.T.: Długo. Jeśli chodzi o opery - około dziesięciu miesięcy. Najpierw słucham utworu kilkaset razy. We wszystkich możliwych przestrzeniach - w domu, w pociągu, w kajaku, na ulicy, w wodzie, z winem, bez wina. Wchłaniam go i staram się odnaleźć dla tego utworu kształt doskonały. Uruchamiam w sobie obrazy, które powstają pod jego wpływem. Powstają kolory, ruch, przestrzenie. To pierwsze emocje i wrażenia, których nie można zagłuszyć, bo potem mogą ulecieć i nigdy nie wróci ta pierwsza wrażliwość. Wtedy powstaje utwór. Przelewam go na papier, omawiam ze scenografem i choreografem. Przenoszę te pomysły na figurki w makietach. Dopiero wtedy spotykam się ze śpiewakami.

Sukces: Tłumaczysz im każdy ruch?

M.T.: Tak, bo głębi postaci poszukuję też w ciele aktora. Od lat pracuję z doskonałym choreografem Emilem Wesołowskim i razem chcemy osiągnąć taki efekt, żeby gesty nadążały za sztucznością całej sytuacji. Bo kto dzisiaj śpiewa "Czy podać ci herbatę"? A jeżeli tak ma być na scenie, to forma musi być spójna. Gesty muszą być tak samo "przesadzone" jak śpiew. Adekwatne do niego.

Sukces: Jesteś dojrzałym artystą?

M.T.: Z dojrzałością jest jak z sukcesem - kojarzy się z efektem i końcem jakiejś drogi. A całą zagadką jest łączenie dojrzałości z dziecięcością. Jak to ujął Carl Gustav Jung, coincidentia oppositorum, czyli jedność przeciwieństw. Na styku tych stanów - odważnej młodości i doświadczonej dojrzałości - rodzi się coś ważnego. I tam właśnie iskrzy. Reżyser nie może być tylko świeży albo tylko dojrzały. Musi być jednocześnie młody i stary. Musi kontrolować swoje pomysły, ale potrafić też robić rzeczy nowe i nieokiełznane.

Sukces: Masz w sobie coś z szalonego dziecka?

M.T.: Tak, ale też mam w sobie świadomego, racjonalnego człowieka, który analizuje pomysły i mówi - to jest dobre, a to złe. To ideał, do którego dążę. Ale wiem, że o to chodzi w sztuce. Życie składa się z kontrastów i przeciwieństw. Trzeba to akceptować. Uwielbiam zdanie Nietzschego: "Trzeba mieć chaos w sobie, żeby spłodzić tańczącą gwiazdę". Mógłbym je sobie wykuć na nagrobku jako credo życia.

Sukces: Umiesz przyjmować porażki?

M.T.: Porażka jest doskonałą lekcją. Moją porażką był "Makbet" w Teatrze Powszechnym. To zresztą często tak bywa, że kiedy wszyscy oczekują od ciebie sukcesu, ponosisz klęskę. Byłem młody, a zostałem zaproszony do zrobienia Szekspira i w dodatku z Gajosem i Jandą. Wtedy to brzmiało jak bajka. A nie wyszło na całej linii. Ale trzeba dać sobie prawo do klęski. Nie musi nam zawsze wychodzić. Klęska to taki moment, kiedy dotykasz ściany i musisz zacząć na nowo. Nauczyć się znowu rozumieć i po raz kolejny sprawdzać rzeczy, które wydawały ci się oczywiste. To pobudza.

Sukces: Łatwo mówić...

M.T.: Jasne, że parę lat po klęsce łatwiej. W momencie, kiedy nas to spotyka, opuszczamy głowę i cierpimy. Ale trzeba pamiętać, że to wszystko przydarza nam się na jakiejś drodze twórczej. Gdyby składała się z samych sukcesów, mogłoby być jeszcze trudniej. Dawałoby to straszną bezkarność.

Sukces: Lekcja pokory nie odebrała ci odwagi i rozmachu...

M.T.: Zawsze wybierałem silne wizualnie filmy i sztuki. Nie znosiłem dokumentu - uważałem go za jedną wielką nieprawdę, bo przecież każde narzędzie, które ustawiasz wobec człowieka, napina sytuację i powoduje jakąś kreację. Zawsze zatem wybierałem wyraźną kreację. Lubię budować swój świat od podstaw. Wymyślać! Artysta jest demiurgiem, który zmaga się z Bogiem, ze światem i buduje rzeczywistość, która jest wariantem jego własnej. Rzeczy, które tworzymy, są echem, przetworzeniem naszego świata. Najchętniej całkowicie przeciwstawiam się rzeczywistości. Uwielbiam sztuczność - dlatego tak fascynuje mnie opera.

Sukces: Sztuka jest budowana na kontrze do rzeczywistości?

M.T.: Ale odpowiada na pytania, które zadajemy sobie na co dzień. Różnica leży w tworzeniu lub odtwarzaniu świata. Wolę rozwibrowywać kontury jak van Gogh, wydłużać postaci jak Modigliani, niż szczegółowo odrysowywać kłosy zboża jak Gierymski. Taki mam temperament twórczy.

Sukces: Masz potrzebę jakiegoś monumentalizmu?

M.T.: Kiedyś, w liceum, zrobiłem swój pierwszy spektakl, który bardzo pretensjonalnie nazwałem: "Rozmowy o szczęściu". To był zbiór tekstów romantycznych, akcja rozgrywała się na dyskotece. Zaangażowałem do tego całą szkołę. Przerażająca klęska. Pamiętam, jak moja polonistka popatrzyła na mnie i powiedziała: "No, jak zawsze u Trelińskiego: chała, ale gigant!".

Mariusz Treliński [na zdjęciu]

Absolwent łódzkiej Filmówki. Zadebiutował w 1990 roku "Pożegnaniem jesieni" według Witkacego. Od 1999 roku realizuje opery. Pierwszą, "Madame Butterfly" w Teatrze Wielkim, okrzyknięto dziełem wybitnym i przeniesiono na scenę Opery Waszyngtońskiej. Od tamtej pory realizuje największe dzieła operowe, m.in.: "Króla Rogera", "Eugeniusza Oniegina", "Don Giovanniego".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji