Artykuły

Masłowska rozśmiesza Niemców

"Między nami dobrze jest" w reż. Grzegorza Jarzyny TR Warszawa i Schaubuehne w Berlinie. Pisze Łukasz Drewniak w Dzienniku.

Pokazana w Berlinie sztuka Doroty Masłowskiej "Między nami dobrze jest" nie jest grą w nieporozumienia i narodowe liczmany. Grzegorz Jarzyna wyreżyserował ją jako surrealną farsę o nieistnieniu i niemożności. Opowieść o nienawiści do tych, którymi nigdy nie mogliśmy być.

Najnowsza premiera Grzegorza Jarzyny to polsko-niemiecka koprodukcja sztuki Doroty Masłowskiej "Między nami dobrze jest". Szef berlińskiej Schaubuehne Thomas Ostermeier zamówił ją na Międzynarodowy Festiwal Dramatopisarzy "Digging deep and getting dirty" obok spektakli z Anglii, Argentyny, Izraela i oczywiście Niemiec. Hasłem przeglądu były słowa klucze: tożsamość i historia. Ostermeier szukał tekstów i autorów, którzy zgodnie z intencją organizatorów będą "kopać głęboko" w narodowej świadomości. Ubrudzą siebie i widzów ziemią wyrzucaną z wykopu w środku naszych głów. Masłowska znalazła się naprawdę w dobrym towarzystwie - obok Mariusa von Mayenburga, Marka Ravenhilla, Izraelki Yael Ronen i argentyńskiego Niemca Rafaela Spregelburda. Aktorzy TR zagrali "Między nami" po polsku, niemieckie napisy swingowały tylko po elektronicznej tablicy nad ich głowami. Bardzo szybko okazało się, że spektakl trafia w punkt festiwalowej idei. Drwiąc z Polaków, otwiera także niemieckie i europejskie kompleksy, jest absolutnie zrozumiały dla zagranicznej widowni. Chyba jeszcze ani razu Jarzyna nie miał tak gorącego odbioru premierowego spektaklu w krajach niemieckojęzycznych. Wiem, co mówię, bo widziałem wiedeńską "Medeę" i "Lwa w zimie" oraz berlińskie "W gęstwinie miast". Na widowni euforia: Niemcy śmieją się z żartów Masłowskiej o wyzyskowej pracy w Lidlu czy o niemieckim papieżu, który zamiast "zostać człowiekiem, pozostał Niemcem". Stanowiący jakąś jedną dziesiątą publiczności polscy berlińczycy reagują na wojenne obsesje bohaterów sztuki, zrozumiałe chyba tylko nad Wisłą dowcipasy o spermie węgierskich kosmitów. Za moimi plecami siedzą dwie Francuzki, które dławią się ze śmiechu jeszcze w innych momentach. Wydawałoby się, że sztuka Masłowskiej tylko zręcznie obraca narodowe stereotypy przeciwko nim samym. Że napuszcza na siebie widzów. Nic z tych rzeczy. Bo "Między nami dobrze jest" nie jest grą w nieporozumienia i narodowe liczmany. To surrealna farsa o nieistnieniu i niemożności. Opowieść o nienawiści do tych, którymi nigdy nie mogliśmy być.

Masłowska miała pecha ze swoją poprzednią premierą w TR - "Dwojgiem biednych Rumunów mówiących po polsku". Dramatopisarz Przemysław Wojcieszek chciał zrobić z dramatu Masłowskiej nowy dramat Wojcieszka. To była pouczająca lekcja niezrozumienia języka i wyobraźni autorki. To, co surrealne, zostało urealnione, to, co szalone, spsychologizowane. Zabierając się do "Między nami dobrze jest", Jarzyna postąpił inaczej - po prostu oddał głos Masłowskiej. Nie pchał się na pierwszy plan, znalazł tylko przestrzeń, w której wszystkie atuty autorki mogą się zmaterializować. Zamiast pokoju-graciarni w starej warszawskiej kamienicy jest biało-czarne studio zamknięte trzema ścianami ekranami. Miejsce akcji to dom, którego nie ma. Taki kruchy świat pojawiający się na chwilę między odwracanymi kartkami absurdalnego filmowego scenariusza "Koń, który jeździł konno". Podczas szybkiego kartkowania zlewają się słowa, bohaterowie, logika, sytuacje. Demiurgiem tego świata może jest cyniczny scenarzysta grany przez Adama Woronowicza, może nawet on został przez kogoś napisany. Prawie wszystkie inne rekwizyty zostaną wyświetlone w postaci animacji na ścianach. Bohaterowie wchodzą w tę przestrzeń jak na wybieg w zoo albo na telewizyjny ring słownej bokserki. Jarzyna nie czyści brudów dramaturgicznych i nie poprawia niekonsekwencji postaci. Idzie tam, dokąd zaprowadzi go gadanie postaci, skoki wyobraźni Masłowskiej. Jego rolą jest tylko aranżacja scenicznego świata, dodanie odpowiedniego beatu, przyspawanie paru ornamentów. Chce prawie przezroczystego teatru - trochę gadżetów, szczypta efektów wideo, fałszywie uspokajająca, chilloutowa muzyka, jakby odklejona od absurdalnego świata. To tylko pozornie lekka, sympatyczna, skrząca się humorem premiera. Jarzyna definiuje ciemność przez jasność. Cały czas czuć jakieś dziwne tężenie, deregulację aktorskich ról, przestrzeni i wymawianych w niej bon motów. W domu, którego nie ma, mieszkają pracownica hipermarketu Halina (Magdalena Kuta), jej córka Mała Metalowa Dziewczynka (Aleksandra Popławska), taka zepsuta bydlądyneczka z warkoczykami, pyza na polskich dróżkach nonsensu i unieruchomiona na wózku Babcia (Danuta Szaflarska). Odwiedza ich "gruba jak świnia" Bożena, ambasadorka zapachu "stara baba" (brawurowa Maria Maj). A potem i inne postaci, nie wiadomo, czy z telewizji, czy z kolorowych plotkarskich gazet. Kobietom z domu, którego nie ma, nic się nie przydarza, one tylko gadają. Nasączony absurdem, połamany frazeologicznie język jest prawdziwym bohaterem sztuki Masłowskiej. Jej kalambury i paradoksy to nie tylko zabawa giętką polską mową, odkrywanie pokrywy kosza na śmieci, który mamy w głowie. Tym razem imitatorska drwina lingwistyczna autorki "Pawia królowej" nie służy tylko temu, żeby zdemaskować bohaterów, ich samoświadomość i ogląd rzeczywistości, ale próbuje zdefiniować naturę świata a la polonaise. Mała Metalowa Dziewczynka zamyka się w swoim "braku pokoju", jej matka Halina kupuje za darmo gazetę "Nie dla ciebie", Babcia nie zostaje wyprowadzona na spacer, w związku z tym nie zdarza się to, co się zdarzyło. Masłowska łapie w ten sposób sedno bycia Polakiem, cały sens życia w Polsce. "Wiele zawdzięczam nieistnieniu i niebyciu: z jednej strony nie jestem nikim, a z drugiej na przykład nie jestem Polką" - deklaruje jedna z bohaterek. Bo my przede wszystkim wyobrażamy sobie, jacy nie jesteśmy. Jesteśmy Polakami, bo nie jesteśmy Niemcami. Jesteśmy tu, a nie gdzie indziej, bo wszystko, co dobre, nam odebrano. W wielkim radiowym monologu brzmiącym jak bajka z Radia Maryja głos Lecha Łotockiego koi słuchaczy wizją raju utraconego: "Kiedy świat rządził się jeszcze prawem boskim, wszyscy ludzie na świecie byli Polakami. Niemiec był Polakiem, Hiszpan był Polakiem cały świat był Polską: i Ameryka, i Azja, i Australia. A teraz tylko w Polsce jest Polska".

Wydaje się początkowo, że to akcentowanie przez bohaterki negatywnego aspektu ich realności - "braku pokoju", tego, że znów nie wyjadą na wakacje, znów czegoś nie zjedzą i niczego nie kupią - to typowo polskie maskowanie pustki materialnej i emocjonalnej. Ciągłe narzekanie, że jest źle, choć mogło być gorzej. Dopiero finał ustawia ten styl mówienia w nowej perspektywie. Danuta Szaflarska i Aleksandra Poławska, babcia i jej wnuczka, stoją na scenie w identycznych pstrokatych przedwojennych sukienkach. W tle na ekranach walą się domy bombardowanej Warszawy. Okazuje się, że babcia zginęła pierwszego dnia wojny, a więc nigdy nie narodziła się jej córka, nigdy nie było też Małej Metalowej Dziewczynki. Świat, który oglądaliśmy, nie istniał, a raczej od zawsze był w absolutnej negacji, w niebycie. Wojna zniszczyła jeden świat, a ten, który potem zbudowano, był od początku fałszywy, fasadowy. Ludzie, którzy zginęli albo w ogóle się nie narodzili, nie mieli szansy zaistnieć, dalej mieszkają w jakiejś "negatywnej" Polsce. W końcu jest ich tylu, że fantom Polski przysłania prawdziwą Polskę, której też nie ma. To przytulisko fantazmatów, oszustw, złudzeń, miraży, łgarstw, pozy.

Masłowska mówi, że wszystko wokół nas jest nieprawdziwe, Polska została zbudowana na kłamstwie. "Jestem Europejką, a polskiego nauczyłam się z płyt i kaset, które mi zostały po polskiej sprzątaczce" - deklaruje Mała Metalowa Dziewczynka. Wstydzicie się polskości, uwiera was? Ale jak może przeszkadzać coś, czego nie ma? A jednak odcięta noga dalej boli.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji