Artykuły

Nie mam kompleksów, że jestem z Polsk

- Sam kilka lat temu tańczyłem, więc mam wyobrażenie, co może, a co nie, krępować ruchy tancerzowi. Problem pojawia się wtedy, gdy bardzo mi zależy, by aktor był szczególnie widoczny na scenie, co rzutuje czasem na wielkość i ciężar kostiumu, a tym samym jego wygodę. Wtedy zaczyna się kręcenie nosem (śmiech). Zresztą słusznie - mówi projektant mody MACIEJ ZIEŃ, o projektach kostiumów do "Tristana" w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej w Warszawie.

W najbliższą niedzielę na deskach Teatru Wielkiego - Opery Narodowej premiera opartego na celtyckiej legendzie baletu ''Tristan''. Kostiumy do spektaklu stworzył jeden z najbardziej rozchwytywanych polskich projektantów mody. W DZIENNIKU rozmowa z Maciejem Zieniem.

Bartosz Bator: Co skłoniło uznanego projektanta mody do flirtu z projektowaniem kostiumów do baletu?

Maciej Zień: Po pierwsze uznaję to za wyróżnienie i duży zaszczyt dla każdego z projektantów. Niezależnie, czy chodzi tu o osoby mniej, czy bardzie uznane w świecie mody. Po drugie to pewnego rodzaju oderwanie się od projektowania strojów, które mam przyjemność tworzyć na co dzień w pracowni. Uwielbiam atmosferę, która panuje w teatrach. Teatr Wielki jest oczywiście największą instytucją tego typu w Polsce, ale mam już za sobą współpracę z Teatrem Polskim w Poznaniu oraz teatrami Bajka i Komedia w Warszawie.

Jak to się stało, że właśnie pana wybrano do realizacji kostiumów przy "Tristanie" Krzysztofa Pastora?

- To była decyzja dyrektora artystycznego Mariusza Trelińskiego. Jakiś czas temu poznaliśmy się przy okazji innych wydarzeń kulturalnych. Chyba półtora roku temu zapytał mnie po raz pierwszy, jakbym zareagował, gdyby zaproponował mi współpracę.

Wtedy Treliński jeszcze nie wiedział, że wróci do Warszawy?

- Tak, ale mimo nieobecności w Warszawie cały czas realizował przedstawienia na scenach za granicą. W przypadku "Tristana" decyzję musiałem podjąć bardzo szybko. Mieliśmy mało czasu. Kilka tygodni po pierwszej rozmowie na temat tego spektaklu byłem już w Tel Awiwie na spotkaniu z reżyserem Krzysztofem Pastorem, który realizował tam jeden ze swoich projektów.

Już trochę o tym pan wspomniał, ale chciałbym jeszcze dopytać. Umiem sobie wyobrazić, że praca nad kolekcją ubrań dla zwykłych śmiertelników wygląda trochę inaczej niż projektowanie kostiumów teatralnych. Jakie są zasadnicze różnice?

- W przypadku spektaklu pracę zaczyna się na pewno od lektury scenariusza i rozmowy z reżyserem. A nijak się to ma do strojów szytych na miarę. W takim przypadku rozmawiam po prostu z osobą, która ma ten strój nosić. Nie jestem też zwolennikiem postrzegania kostiumów jako wyłącznie służących estetyzacji tego, co dzieje się na scenie, sprowadzania ich wyłącznie do roli elementu cieszącego oko widza. Kostiumy mają pomagać zarówno reżyserowi w budowaniu fabuły, jak i aktorom w tworzeniu postaci. Poza tym inaczej myśli się też o detalach, mając w perspektywie tak wielką scenę jak warszawska opera.

No właśnie w przypadku baletu dużą rolę odgrywa swoboda ruchu. Miał pan jakieś pomysły, których nie udało się zrealizować?

- Kilka się pojawiło, choć staram się kontrolować. Sam kilka lat temu tańczyłem, więc mam wyobrażenie, co może, a co nie, krępować ruchy tancerzowi. Problem pojawia się wtedy, gdy bardzo mi zależy, by aktor był szczególnie widoczny na scenie, co rzutuje czasem na wielkość i ciężar kostiumu, a tym samym jego wygodę. Wtedy zaczyna się kręcenie nosem (śmiech). Zresztą słusznie. Najważniejsze jest to, żeby dobrze zatańczyli. Strój ma pomóc roli, a nie jej przeszkadzać. Choć muszę przyznać, że tancerze często idą mi na rękę.

Co pan może zrobić, żeby strój pomógł roli?

- Staram się używać środków, które już gdzieś dostrzegłem. Bardzo często chodzę na sztuki teatralne czy baletowe i staram się bacznie obserwować, co się najlepiej sprawdza. W przypadku "Tristana" zaowocuje to strojami, które szyte są ze zwiewnych, delikatnych tkanin, w których ruch jest bardzo widoczny, które wręcz podążają za tym ruchem. Jednym z haseł, które sobie wypisałem, brzmi: "Żeby były utkane z łez". W makijażu, który robi Gonia Wielocha, zwróciłem jej uwagę, by te postaci były przezroczyste jak łza. Oczywiście dosłownie nie da się tego zrobić, ale generalnie taka jest idea. Stąd też pojawienie się kryształów Swarovskiego, które mają imitować połysk wody, jej delikatność, świetlistość, i kolorystyka, która jest utrzymana we wszystkich kostiumach w odcieniach bieli i szarości.

Zastanawiam się, czego możemy się spodziewać. Tradycyjnego podejścia do kostiumu czy łamiącej kanony nowoczesności?

- Mariusz Treliński dał mi wolną rękę. Jak najbardziej skorzystałem z tego, bo przyznam szczerze, że uważam, iż powinniśmy tworzyć rzeczy na miarę naszych czasów. Chciałbym, żeby ktoś, kto to obejrzy, bez większego zastanowienia stwierdził, że jest to sztuka stworzona teraz. To, co zrobiliśmy, zostało jedynie zainspirowane historią Tristana i Izoldy. Taniec jest bardzo abstrakcyjnym i symbolicznym podejściem do treści legendy.

Szokowania nie będzie...

- To zależy, co dla kogo jest szokowaniem (śmiech). Myślę, że bardziej możemy oczekiwać zaskoczenia. Ja byłbym zaskoczony takim podejściem do kostiumów i scenografii.

Zastanawiam się, jak wymyśla się strój? Jak wygląda ten proces: czyta pan tekst, analizuje cechy postaci, czas, miejsce akcji...

- Absolutnie tak. Już na samym początku powiedziałem, że bez spotkania z reżyserem nie jestem w stanie rozpocząć pracy. Stąd też mój wyjazd do Tel Awiwu, gdzie spędziłem tydzień na rozmowach z Krzysztofem Pastorem. Rozmawialiśmy o głównych postaciach, jak je widzimy. Na ile możemy pozwolić sobie na nowoczesność.

Zdarzyło się, że nie pozwolił na realizację któregoś z pomysłów?

- Z Krzysztofem mam doskonałe relacje i dziękuję mu za zaufanie. Nieraz widziałem w jego oczach zdziwienie, które wywoływały moje propozycje.

Na jakie pomysły tak reagował?

- Np. na to, żeby np. wszyscy tancerze mieli zamiast włosów czepce, które imitowałyby łysinę. A nawet nie chodzi o imitację, ale żeby pozbyć się włosów na scenie. Tylko po to, by stworzyć jedną grupę taneczną i dzięki temu wydobyć ruch. Uzyskać jak największą przejrzystość i klarowność. Z tego też powodu ujednoliciłem kolor kostiumów. Z reżyserem mamy wspólny cel. Więc w momencie, gdy on ogląda gotowy produkt, mówi np.: proszę zdjąć rękawiczki. bo potrzebne jest mocne partnerowanie.

Większość pomysłów udało się zrealizować?

- W sumie tylko futra odpadły...

Jakie futra?

- Bohaterowie na wejście mieli pojawić się w futrach. Pomyślałem, że dobrze byłoby, gdyby ojciec i matka Tristana byli bardziej masywni, widoczni. Tylko że nie wiedziałem, iż muszą w tej scenie przez osiem minut tańczyć non stop (śmiech).

Z którym z bohaterów miał pan najwięcej kłopotu?

- Z żadnym nie miałem kłopotu. Podejście do każdej z postaci polegać musiało na odnalezieniu jej charakteru, a to było dość proste, bo one są dość charakterystyczne. Wraz z postępem prac powoli tworzyła się całość w mojej głowie. Wizja grupy ludzi.

Pewnie wiele osób zastanawia się, jak proces tworzenia kostiumów wygląda od kuchni?

- Zaczynam od rysowania. Uwielbiam to i nie wyobrażam sobie sytuacji, by mógłbym z tego zrezygnować. Potem jest upinanie na manekinach, nawet ze zwykłej podszewki. Następnie projekt trafia do krawcowych. Niesamowite jest to, że teatr ma olbrzymie składy różnych dodatków, tkanin i doświadczenie pracowni krawieckich. Jedną z największych przyjemności jest też współpraca z tamtejszą farbiarnią. Mogę wymyślić sobie kolor, jaki tylko mi się podoba, i go otrzymuję.

Z którego z kostiumów jest pan szczególnie zadowolony?

- Jeszcze nie mogę mówić. Ale wielkie nadzieje wiążę z głównymi postaciami - Tristana i Izoldy. Jak również polubiłem projekt Morhołta.

Wspominał pan, że tańczył. To chyba pomaga.

- W projektowaniu kostiumów do baletu na pewno tak. Dlatego też są to stroje raczej współczesne, młode duchem, być może bardzo też symboliczne. Niektóre kostiumy tylko nawiązują do tradycji.

Reprezentuje pan pokolenie tzw. 30-latków. Czy ludzie w tym wieku chodzą do opery, filharmonii?

- Nie jestem może zbyt reprezentatywny. Moi znajomi to w większości ludzie związani ze środowiskiem artystycznym, w związku z tym bardzo lubimy chodzić we wspomniane miejsca. Mam bardzo dużą grupę znajomych w Paryżu, którzy bodaj wszyscy wykupili karnety do tamtejszej opery. Gdy zapadła decyzja, że będę robił kostiumy do "Tristana", poszedłem w Paryżu na tamtejszą inscenizację.

Jak Francuzi opowiedzieli legendę o trudnej miłości Tristana i Izoldy?

- Podstawowa różnica polegał na tym, że nad Sekwaną ujęto tę historię w ramy opery. To jest jednak inna dynamika. Ale była tam przepiękna wideoprojekcja. Ona na pewno mnie zainspirowała. Przelewająca się podczas niemal całego spektaklu woda. Obłędne zdjęcia.

Warszawska opera boryka się z problemem nadmiernie dojrzałego wieku publiczności. W jaki sposób można to zmienić?

- Ostatnio byłem w warszawskiej operze na "Jeziorze łabędzim", żeby zobaczyć, jak się prezentuje nasza grupa baletowa. W piątek wieczorem sala pełna. Z frekwencja jest więc nie najgorzej. Rzeczywiście jednak średnia wieku nie napawa optymizmem. Tym czasem wystarczy włączyć np. francuską stację publiczną i tam pojawiają się cały czas programy kulturalne. A u nas tylko filmy i seriale.

Patrząc na realizacje oper czy baletów na świecie, także nowatorstwo kostiumów i scenografii powoduje nierzadko ich odświeżenie. Miał pan tę świadomość, tworząc kostiumy do "Tristana"?

- Mam wrażenie, że to nie wymagało słów. To było coś oczywistego. Katarzyna Nesteruk od scenografii, Maciej Wróblewski od peruk i nakryć głowy czy Bogumił Palewicz od świateł - to ludzie w moim wieku. Każdy z nas ma swój styl. Takiej postawy od nas, mam wrażenie, oczekiwał zarówno reżyser, jak i dyrektor artystyczny. I to otrzymali.

Czy ma pan jakiś autorytet w dziedzinie kostiumologii? Czyjąś pracę szczególnie pan ceni?

- Dosyć lubię podejście Jeana Paula Gaultiera czy Christiana Lacroix, bardzo malarskie, ale też barokowe i kolorowe.

Zastanawiam się też nad trochę banalną historią miłosną Tristana i Izoldy. Czy ona może jeszcze poruszać?

- Uważam, że prostoty tej historii nie należy mylić z banalnością. Ona opowiada o rzeczach uniwersalnych. Poza tym Krzysztof Pastor wystawiał już "Tristana" w Szwecji z wielkim powodzeniem. Mimo to był zdziwiony moim podejściem do kostiumów w związku z tym, co wcześniej widział. To pokazuje, że opowiedziana w tej legendzie historia może ciągle inspirować i to w najróżniejszych kierunkach.

Wracając jeszcze do głównego nurtu pana twórczości. Jak to jest z naszym wyglądem i przywiązywaniem wagi do stroju codziennego?

- Poza dużymi miastami jest bardzo szaro. W dużych miastach, jeśli nie jest szaro, to jest bardzo tendencyjnie i nosi się to, co jest w sieciowych sklepach. Ludzie boją pokazywać siebie, myślą, co ludzie powiedzą. To mnie bardzo irytuje. Nie mam nic przeciwko czerni i szarości. Ale nie wierzę, że wszyscy mają ochotę chodzić w tych kolorach.

W Warszawie otwarto niedawno butik Valentino, od jakiegoś czasu działa też sklep Armaniego. Warszawa zaczyna doganiać europejskie metropolie?

- Na pewno się stara. Jest postęp. To jest zupełnie inne miasto niż kilka lat temu. Marki interesują się naszym rynkiem. Czekam na to, aż tu wszystko dojrzeje. Jestem bardzo mocno związany z Warszawą, mimo iż często wyjeżdżam. Ale im więcej podróżuję, tym chętniej staram się to wszystko, co zbiorę, przywozić do kraju.

Sklepy znanych projektantów to jednak nie wszystko. Wiem, że niedawno był pan m.in. w Paryżu. Polską stolicę kiedyś zwano "Paryżem Wschodu". Co jeszcze musi Warszawa zmienić w swym wyglądzie, by dorównać innym światowym stolicom? Czego panu tutaj brakuje?

- Brakuje mi tu najzwyczajniej szeroko rozumianej kultury. Brakuje mi tego, że nie ma muzeów i wystaw, że nie mam się czym inspirować. Dlatego też muszę wyjeżdżać. Brakuje mi też całego zaplecza, które mam w Paryżu, jeśli chodzi o historię ubioru. Biblioteki, księgarnie, muzea poświęcone tylko tej tematyce. Całego podejścia do tego, jak jest traktowana sztuka. Brakuje mi tu tego, że gdy idę do teatru, to spotykam znajomych. Oni wyjechali na studia artystyczne

i nie wracają?

- Nie wszyscy mówiąc szczerze, to jeszcze żaden nie wrócił

Może jest coś, co już może być pozytywnym znakiem rozpoznawczym...

- Modelki! Mamy silną grupę polskich modelek, które są zaliczane do najlepszych: Ania Rubik, Ania Jagodzińska, Magda Frąckowiak i Kasia Struss. One biją rekordy w ilości okładek "Vogue'a" czy ilości kampanii reklamowych, które robią na świecie.

Czyli piękne kobiety. Coś jeszcze?

- Mamy dorobek polskiego filmu i osoby powiązane z Polską, jak np. Polański. To modne nazwisko w Paryżu. Myślę, że jest jeszcze kilka rzeczy, którymi możemy się pochwalić. Nie mam kompleksów. Jeśli mnie ktoś pyta, to mówię, że pochodzę z Polski.

A mówi pan, że pochodzi z Lublina czy Warszawy?

- Z Lublina, bo tam się urodziłem i wychowałem.

I nie ma pan kompleksów jak większości przyjezdnych?

- Nie. Tam się zaczęła moja przygoda z modą, którą rzeczywiście rozwinąłem w Warszawie. Tam mieszka moja rodzina.

A dlaczego mieszka pan w Warszawie?

- Bo tutaj jest centrum Polski, tego, co się może wydarzyć w kulturze i świecie show-biznesu.

I nie myśli pan o wyjeździe za granicę?

- Nie. Na krótkie wypady tak, na dłużej nie. Lubię ten kraj i mam poczucie, że coś zmieniam.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji