Artykuły

Niebezpieczna blondynka i inne bzdury

Dwie wielkie gwiazdy w tekście, dwie świetne aktorki na scenie, a jedyne, co bije ze sceny to głupota - o spektaklu "Dietrich i Leander" w reż. Piotra Szalszy w Teatrze Korez w Katowicach pisze Anna Wróblowska z Nowej Siły Krytycznej.

Dewizą katowickiego Korezu jest hasło "teatr dla ludzi, który bawi, a nie nudzi". Niestety, najnowsza propozycja tego teatru, "Dietrich i Leander" według tekstu Beatrice Ferolli, po raz pierwszy od wielu lat, przeczy tej definicji - spektakl nudzi, a nie bawi.

"Dietrich i Leander" to historia fikcyjnego spotkania dwóch wielkich gwiazd kina: Marleny Dietrich i Zarah Leander. Beatrice Ferolli za miejsce ich spotkania wybrała tajemnicze pomieszczenie hotelowe - ni to garderobę, ni to toaletę, ni to suterenę. Grunt, że ów pokój znajduje się gdzieś w podziemiach hotelu, co predestynuje go do miejsca dyskretnego i sekretnego zarazem. Leander przybywa do tego pokoju, aby popełnić samobójstwo - jedyne rozwiązanie, jakie przychodzi jej do głowy po tym, jak zobaczyła swego męża pod prysznicem w towarzystwie innego mężczyzny. Kiedy Leander połknęła już wszystkie tabletki, jakie miała pod ręką, do pokoju wpada Dietrich, aby przygotować się do potajemnej schadzki z jednym z licznych kochanków. Przypadkowo wyrwana klamka skazuje kobiety na swoje towarzystwo przez blisko pół nocy. Już zawiązanie akcji pokazuje Leander i Dietrich jako idiotki, głupie do tego stopnia, że nie wpadły na pomysł, aby włożyć klamkę na swoje miejsce i wydostać się z pokoju. To rozwiązanie przyjdzie do głowy dopiero pod koniec spektaklu trzeciej bohaterce, na razie ukrytej w łazience.

A to dopiero początek dezynwoltury autorki, potem jest już tylko gorzej. Ekspresowe wymioty i kawa sprawiają, że Leander natychmiast wraca do pełnego zdrowia, po zabójczej ilości leków w jej organizmie nie ma już śladu. Przywrócona życiu Leander (Ewa Leśniak) i jej wybawicielka Dietrich (Maria Meyer) rozpoczynają półtoragodzinną rozmowę. O czym mogą dyskutować osobowości tej miary co dwie divy? Okazuje się, że prawie wyłącznie o byłych i obecnych kochankach obojga płci. Dywagacje o tym, która z kim spała przerwane zostają jedynie na krótki moment, w którym aktorki wzajemnie oskarżają się o postawy wobec Hitlera i wojny. Dietrich oskarża Leander o kolaborację i romans z hitlerowcami, Leander odpłaca jej zarzutami o emigrację i tchórzostwo. Jedynie ta krótka scena pokazuje kobiety z krwi i kości, a nie papierowe gwiazdy popkultury. W tym starciu autorka nie opowiada się po żadnej ze stron, wyjaśnia motywy postępowania kobiet, tłumaczy je, ale przede wszystkim obnaża ich niemoc i zagubienie wobec zjawiska hitleryzmu - każda próbowała bronić się przed tym na własny sposób, obie podjęły dwuznaczne moralnie decyzje. Chwilowe obnażenie jednak szybko mija i wracamy do stanu poprzedniego - plotkowania, kto z kim i w jakich okolicznościach, od czasu do czasu przerywanego konstatacjami w stylu "jak ciężkie jest życie gwiazdy".

W pewnym momencie aktorki odkrywają trzecią uczestniczkę spotkania - ukrytą w toalecie, ciężarną dziennikarkę Ernę Findeisen (Barbara Lubos-Święs), która śledziła Leander w poszukiwaniu sensacyjnego materiału. Aby nie dopuścić do publikacji Leander proponuje Ernie, że chętnie zostanie matką chrzestną jej dziecka, a w dodatku będzie łożyć na jego utrzymanie. Od nadmiaru emocji Erna odczuwa silne bóle. W obawie o przedwczesny poród gwiazdy postanawiają pośpiewać dziecku. I choć bóle mijają już po pierwszej piosence autorka tekstu i reżyser Piotr Szalsza serwują widzom maraton piosenek naprzemiennie śpiewanych przed Dietrich i Leander. Warto tu na chwilę zatrzymać się nad miejscem i sposobem funkcjonowania piosenek w tym spektaklu. Pojawia się tu około dwudziestu największych przebojów obu gwiazd. Warsztatowi wokalnemu Marii Meyer i Ewy Leśniak nie można nic zarzucić, natomiast wkomponowanie występów w treść przedstawienia pozostawia wiele do życzenia: piosenki śpiewane są w tak absurdalnych momentach, jak właśnie ryzyko porodu czy tuż po próbie samobójczej. Ponadto sam tekst dramatyczny jest jakby na siłę doklejany do piosenek. Przykłady pierwsze z brzegu: zanim Dietrich zacznie śpiewać o niebezpiecznych blondynkach, Leander tytułuje ją niebezpieczną blondynką, zanim Leander zaśpiewa o tym, że wszystko się kończy, wypowie słowa "comedia finita". A takich perełek w katowickim przedstawieniu jest mnóstwo. W dodatku okraszane są błyskotliwymi myślami w stylu "marzenia nie są banalne, banalne staje się dopiero ich spełnienie".

Kiepski, a miejscami nawet grafomański tekst Beatrice Ferolli stał się główną przyczyną klęski "Dietrich i Leander". Swoje trzy grosze dorzucił także reżyser Piotr Szalsza, jednocześnie autor tłumaczenia i tekstów piosenek. Spektakl sprawia wrażenie rozerwanego na dwie części. W pierwszej, pomijając błahość scenicznych sytuacji, reżyser próbuje budować iluzję prywatnego świata tytułowych bohaterek, zamkniętego ścianami pomieszczenia hotelowego. W drugiej - naszpikowanej piosenkami śpiewanymi dziecku Erny, reżyser nagle rezygnuje z tworzenia iluzji, każąc aktorkom wychodzić do publiczności i nakłaniać ją klaskania. Budowanie i burzenie fikcji teatralnej jak najbardziej może mieć miejsce w trakcie jednego spektaklu, ale powinno wynikać z świadomego zamysłu reżysera, a nie z braku pomysłów i nieudolności.

Najsmutniejszy w "Dietrich i Leander" jest status aktorek. Zarówno tych tytułowych gwiazd sprzed lat, jak i dzisiejszych gwiazd śląskiej sceny. Ferolli sprowadziła Dietrich i Leander do poziomu głupich bab gadających tylko o kochankach. Szalsza sprowadził Meyer i Leśniak do ładnie ubranych i dobrze śpiewających wokalistek. Oba pomysły można skomentować jednym zdaniem: to się nie godzi!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji