Artykuły

Miejsko

Poszarpane tkanki życia, spektakl przyzwyczajeń, klimat prowincjonalnego i zmurszałego miasta, udane pogodzenie Czechowowskiego nic nie dziania się z zaangażowaniem - o spektaklu "Trzy siostry" w reż. Krzysztofa Minkowskiego w Teatrze im. Norwida w Jeleniej Górze pisze Wojciech Wojciechowski z Nowej Siły Krytycznej.

Polonista, lokalny dziennikarz, mieszkaniec forum internetowego. Ktoś. Stoi w deszczu przed słupem ogłoszeniowym. Krople deszczu odbijają się od chodnikowego lastryko. Wpatrzony w afisz, myśli: "Nareszcie coś z klasyki. Jednak Bóg istnieje. Uff! Skończmy w końcu z tym zaangażowanym teatrem, przepisywaniem klasyków na nowo przez młodocianych lewaków. Wyjdźmy w końcu poza krąg artystów o cielesno-wulgarnych fiksacjach i odpocznijmy przy głębokiej psychologii, niuansach, lnianym obrusie, samowarze z herbatą". Czyżby to było jedno z marzeń mieszczańskiego widza, którego gust jest nieco skrzywdzony przez politykę repertuarową poprzednich dyrektorów? Czy jest to widz, który może nie ze swojej winy, ale jednak nie ogarnia nowych dyskursów, a widząc w końcu afisz z tytułem "Trzy siostry", zobaczył światełko w tunelu?

Scenografia skromna - w głębi ściana z desek, stół i krzesła. W zasadzie jest miło, sympatycznie, dowcipnie. Momentami wydaje się, że wszystko w tym spektaklu może pójść w stronę parodii Czechowa, zrobienia czegoś na kształt Kiepskich, ale ta granica nie jest przekroczona. Irina (Anna Ludwicka), Masza (Rozalia Mierzicka) i Olga (Magdalena Kuźniewska) czekają na Wierszynina, marzą o Moskwie. Nie wszystkie siostry to rozmarzone dziewczynki. Masza mentalnie jest zupełnie z boku, szydzi, pali papierosy, jest ubrana niedbale. Potem wchodzi w perwersyjne relacje z miłym, sympatycznym z pozoru, pożądanym i obleganym przez pozostałe siostry Wierszyninem (Bogusław Siwko). Ten chce ją "wziąć" na stole, klepie ją po udach i oboje mają z tego powodu na twarzach satysfakcjonujący uśmiech. Kochający się w Irinie Tuzenbach (Robert Mania) w akcie desperacji rozbiera się do naga, stojąc w głębi sceny. Z kolei nauczyciel Fiodor Kułygin (Jarosław Dziedzic) wbiega na scenę i każdemu gestowi jaki wykonuje, towarzyszy seria ćwiczeń gimnastycznych - od przysiadów, podskoków, po stanie na rękach i na upadku w kulisach kończąc. W tym spektaklu jest wiele tego rodzaju pęknięć, mniej lub bardziej zabawnych, które powodują, że przestajemy pływać w niuansach, pełnym powagi mijaniu się bohaterów.

Mimo wszystko, gdzieś pomiędzy tymi pulsami, jest obecna ta nuda, dogorywanie, nic nie dzianie się i kompletny brak perspektyw wynikający jasno z faktu wegetacji w miejscu, w którym żyje rodzeństwo Prozorowów, bowiem z tego spektaklu mocno wyłania się przestrzeń głębokiej prowincji, zapadniętej dziury, w której "czasami wieje halny", w której nie można nic zmienić. Mamy tutaj pewną performatywność, która nie polega tylko na formułowaniu zdań, ale także na drobnych codziennych gestach, zachowaniach, które tworzą naszą tożsamość. Solony (Marcin Pempuś) prawie nie odchodzi od butelki, Czebutykin (Kazimierz Krzeczkowski) jak zawsze z gazetą, a Kułygin bez ćwiczeń sobie nie poradzi. W tym problemie żyją i postaci, i aktorzy tego teatru, dlatego propozycja Minkowskiego nie wynika tylko z teorii. Widoczny jest Andrzej (Robert Dudzik), terroryzowany przez żonę Nataszę (świetna Monika Dawidziuk). Zaczął pracować w radzie miasta. Anfisa (Iwona Lach) wnosi na tacy słodkości, krzycząc, że to od przewodniczącego rady. Bycie takim Andrzejem, mimo zapewnień, że taka praca jest życiowym osiągnięciem, tutaj jest czymś żenującym, wstydliwym, czymś, co jest zbyt blisko bruku. Oczywiście miejskiego.

Na scenę wyszła obsługa techniczna spektaklu i pożegnała się z Iriną, Tuzenbachem i Olgą. Minęło kilka chwil i pozostały na scenie trzy krzesła, a na nich trzy siostry. Na widowni zapalono światła, pozostali aktorzy coś przenoszą, sprzątają w tle, przebiegają przez scenę, a one siedzą - kobiety, siostry, aktorki, które na nikogo i na nic nie mogą liczyć.

Nie chodzi tutaj tylko o kontekst Jeleniej Góry i konflikt wokół teatru, ale o wiele innych podobnych miasteczek z około stutysięczną ludnością, w których mieszczaństwo rozmieniło się na drobne, a w jego magmie kultura może się bez przeszkód roztapiać. Pójdźmy dalej i powiedzmy, że ideologia mieszczaństwa może śmiało zagarnąć dla siebie sztukę.

Barthes daje do zrozumienia, że bunt wobec mieszczaństwa, jego polityki to gest awangardowy, ale i ten da się ograniczyć i oswoić, ponieważ powstał właśnie w mieszczaństwie, wywodzi się z niego, z jakiejś grupy artystów, intelektualistów, której publicznością jest w większości klasa, której się przeciwstawiają i przez którą są dotowani.

Czy dadzą się oswoić? Czebutykin wyrzucił już samowar w kulisy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji