Między drwiną i pietyzmem
DO modnej dziś secesji można mieć różne podejścia. Można założyć, że czasy jej są już dostatecznie odległe, by ją traktować jako przejaw określonej epoki, więc zabawić się w stylizację, jak to się czyni z barokiem, rokoko, empirem, czy biedermeyerem.
Ale można ją traktować także inaczej, to znaczy dopatrywać się w niej zaczynu późniejszych buntów i kierunków artystycznych naszego stulecia. Istnieje nie bezpodstawna teza że właśnie secesja na pograniczu XIX i XX wieku swoim sprzeciwem wobec manieryzmu dała początek i zachętę wszystkim kierunkom artystycznym naszego stulecia. W artykuliku do programu Stefan Treugutt na przykład twierdzi, że Stanisław Przybyszewski, autor "Śniegu" wystawionego w Sali Prób Teatru Dramatycznego jest prototypem dzisiejszych "gniewnych".
Twierdzenie to ma podwójne ostrze. Uzasadnia pietyzm realizatorów dla Przybyszewskiego jako prekursora "współczesności". Jednocześnie każe zadumać się nad losem, jaki szykują sobie w pamięci następnych pokoleń niektórzy z modnych dziś szermierzy artystycznej awantury. Iluż to, zwłaszcza anglosaskich "gniewnych" odstawi się raczej do muzeum osobliwości. Bo jednak dramaturgia Przybyszewskiego z jej panerotyzmem lepiej pasuje do takiego muzeum niż do sali świątobliwych pamiątek. RZECZ w tym, że to co było dla niego i dla jego entuzjastów groźnym dramatem ludzkich dusz, wywołuje, jeżeli nie u większości widzów, to przynajmniej wśród znacznej ich części wrażenie komiczne. Sala więc dzieli się na śledzących z zapartym tchem perypetie i załamania psychiczne bohaterów oraz na tych którzy nie mogą powstrzymać wesołości na widok jak Janina Traczykówna w roli Bronki, którą zdradza mąż Tadeusz grany przez Wojciecha Duryasza, skłania zakochanego w niej bez wzajemności Kazimierza, granego przez Zbigniewa Zapasiewicza do wspólnego samobójstwa.
Braknie więc wspólnego mianownika w odczuciu widzów. Kompozycie wokalne Bernarda Kawki oparte na motywach Chopina, nagrane w wykonaniu zespołu Novi także nie ujednolicają wrażenia. Rozumiane przez jednych jako podkreślenie związku tematycznego "między dawnymi i nowymi laty", przez delikatniejsze uszy są przyjęte jako brutalizacja. O wiele szczęśliwszy jest pantomimowy finał w układzie Witolda Grucy. Dzięki niemu mamy nareszcie właściwy cudzysłów inscenizacyjny. Z wykonawców zaś szczególną umiejętnością secesyjnej stylizacji, która sprawia, że nawet drwina z tematu staje się dostatecznie dyskretna, a nie grubiańska zabłysnęli Irena Górska w roli piasturki Makryny, kochającej Bronkę jak matka, Maria Wachowiak w roli Ewy czyli wielkiej miłości Tadeusza i Zbigniew Zapasiewicz. Pozostała trójka zrobiła także wiele, by nas przenieść w aurę sprzed lat 70, gdy świtała nasza era tak bardzo dziwny wiek XX. Mniej miał z tym trudności Stefan Wroncki w roli poczciwego lokaja. Janina Traczykówna musiała jednak bardzo kunsztownie się ucharakteryzować, by uczynić się choć trochę wiarygodną w roli zmierzającej do samobójstwa Bronki, co jej łatwo nie przychodzi. Wojciech Duryasz dbał o poprawność gry, ale w jego wykonaniu Tadeusz wydaje się naprawdę jakby stworzony dla Bronki, a nie dla Ewy, czyli zamiast dramatu mamy qui pro quo.