Artykuły

Polski potrafi

Bez większych zgrzytów zagrany to spektakl, choć zważywszy na podniesioną muzyczną poprzeczkę aktorom, nie w każdym miejscu zgrabnie poprowadzony - o "Śpiewniku domowym Jana Kaczmarka" w Teatrze Polskim w Szczecinie pisze Ewa J. Kwidzińska z Nowej Siły Krytycznej.

Odrobina zamyślenia, troszeczkę subtelności, ale i zadziorności, wystawiania języka; współsamotność wobec Rzeczywistości, ale też odrobina dystansu i autoironii odmalowana różnymi odcieniami szarości słowa i obrazu - na scenie, we wspomnieniach, we współczesności. Mury Teatru Polskiego w Szczecinie przypomniały sobie, jak to jest otulać i chronić przed światem widza, bo za nimi dzieje się coś ulotnego i wyjątkowego. Zespół aktorski zaś przypomniał sobie, jak to jest być długo oklaskiwanym na stojąco po premierze. Mowa tu o spektaklu muzycznym wyreżyserowanym przez Andrzeja Poniedzielskiego i Adama Opatowicza, zatytułowanym: "Śpiewnik domowy Jana Kaczmarka".

Podstawowy składnik serwowanego dania zapowiada w samym założeniu niezłą intelektualną, liryczną ucztę, pozostało więc tylko pytanie, czy sposób przyrządzenia pozwala na to, by rzeczywiście dało się je skosztować ze smakiem. Przyprawienia piosenek znakomitego wrocławskiego satyryka Jana Kaczmarka podjęli się Poniedzielski i Opatowicz, którzy - jak się okazało - doskonale czuli, jak miał smakować dziś ten specjał, by nie okazał się jedynie wspomnieniem z dawnych lat.

Zresztą, wypróbowany już to smak - dwa lata temu skosztowali podobnej potrawy warszawscy odbiorcy spektaklu "Album rodzinny" (Teatr Ateneum, ta sama reżyseria), zbudowanego na tej samej kanwie, co szczeciński "Śpiewnik". Spektakl zyskał przychylność krytyki, choć podobno pewien warszawski dalmatyńczyk obraził się na twórców (może i dlatego w Szczecinie reżyserzy postanowili wprowadzić zmiany do przedstawienia, przetasować jeszcze raz repertuar piosenek Kaczmarka?).

Dwie rzeczy trzeba uznać za oczywiste przed obejrzeniem tego spektaklu. Mianowicie, że jest to raczej rodzaj recitalu, a nie przedstawienia teatralnego; druga - że stworzony został przez zespół teatru dramatycznego, a nie muzycznego. Biorąc na to poprawkę, przymykając oko na drobne usterki natury technicznej czy brak wyjątkowych walorów głosowych aktorów - widz funduje sobie czasem potrzebny, ("pesymistyczno-optymistyczny") wieczór na przemian smutnych i radosnych przemyśleń.

Tego wysublimowanego smaku na scenie dodaje jednoznacznie Andrzej Poniedzielski, który staje się gwoździem programu. Jest komentatorem tego, swojego rodzaju tłumaczem Kaczmarka dla młodszych odbiorców, łącznikiem między - zdawałoby się - dwoma światami: tym niezupełnie odległym, ale już niedzisiejszym, a tym, po którym Polakom dzisiaj chodzić dane. Ten konferansjer i smutny błazen przypomina co chwilę, że Kaczmarek ubierając swoją satyrę w polityczny płaszcz, tak naprawdę szeptał o nagim Człowieku, który zawsze samotnie mierzyć się musi z ideologią, głupotą polityki i szaleństwem ustrojów, od których nie ma ucieczki. A może właśnie ucieczka jest: w dystans, w kpinę, w walkę o Człowieka tam, gdzie dla Niego miejsca rzekomo nie ma. I tak dialog z widzem płynie wraz z piosenkami od bieguna do bieguna myśli. Zuniwersalizowanie piosenek Kaczmarka to główny atut spektaklu - przestaje być tylko próbą nagłośnienia biografii pokolenia i postaci Kaczmarka, staje się także polem bitwy człowieka z ideologią, z absurdem Rzeczywistości, ze swoim w niej zagubieniem.

Reżyserzy postarali się, by wieczór nie stał się listą przebojów, sięgnęli tak do "szlagierów" ("Czego się boisz, głupia", "Kurna chata", czy "Zerowy bilans, czyli pero, pero"), jak i do piosenek mniej znanych, które niekoniecznie musiał znać nawet rówieśnik Kaczmarka. A to, co stare i lubiane stało się nagle na scenie jakoś niebezpiecznie aktualne. Niepotrzebna tu zgrabna, a nawet niezgrabna pełna historia, żadna fabuła. Na scenie tworzy się klimat literackiego kabaretu. W różnych odcieniach szarości (aktorzy ubrani jedynie na czarno, szaro i biało - nawet polska flaga dziwnie biało-szara - co współgra z nieatakującą nadmiarem, nienachlaną scenografią Mariusza Napierały) czuł się nieźle zespół aktorski Teatru Polskiego - kreując szarego człowieka mówiącego o życiu; każda postać na scenie jest z jednej strony jakby skądś indziej, ale też z "tu i teraz", każda jest taka sama, ale i jakby osobna. Każda trzyma w ręku walizkę - wędrując, swoje życie niesie w rękach. Jednocześnie na myśl przychodzi jednoznaczny podział społeczeństwa - na tych z teczkami i tych z walizkami. Żywa to symbolika - i wczoraj i dziś. Nie da się ukryć, że z wyczuciem i przekazaniem tych subtelności nie poradzili sobie do końca najmłodsi aktorzy. Na scenie tym razem brylował Sławomir Kołakowski - swoim występem udowodnił, że głos ma niezły, że ruszać się potrafi (choreografią zajęła się Dorota Furman), słowem - czuje bluesa Kaczmarka, czuje nawet rap (popisał się pełną werwy interpretacją sceniczną nieoczekiwanej dla widza aranżacji jednej z piosenek w stylu współczesnego rapu. Notabene, była to jedna z niewielu agresywnych ingerencji w stylistykę muzyki charakterystycznej dla piosenek Kaczmarka - spektakl przebierał w muzycznej palecie poczynając od rytmów przyśpiewki ludowej, przez pełne nostalgii tango, po lekki swing czy bossa novę).

Bez większych zgrzytów zagrany to spektakl, choć zważywszy na podniesioną muzyczną poprzeczkę aktorom, nie w każdym miejscu zgrabnie poprowadzony. Pozwala jednak na chwilę ucieczki od nużącego, jednostajnego rytmu codziennej pogoni. Przypomina, że i szarość ma różne odcienie, a także - że ich rozróżnianie ułatwia oddychanie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji