Artykuły

Kliny

Połączyła nas krakowska polonistyka, której Janek Błoński- jedyny z naszej hałaśliwej paczki - pozostał wierny. Na roku AD 1948 było nas czterech -- którzy zapisali się w annałach - czy raczej już dzisiaj w archiwach - literatury tamtych czasów. Prócz Janka - Konstanty Puzyna, świetny krytyk teatralny, Andrzej Kijowski - krytyk, publicysta, pisarz, i niżej podpisany, wówczas krytyk - wspomina Ludwik Flaszen w Tygodniku Powszechnym.

Tonem arbitralnej wyższości powiedział kiedyś, że przeczytał wszystkie tomy Prousta, i to w oryginale. Nabijaliśmy się z niego, gdy wygrywał w sporach: on musi mieć rację, bo czytał całego Prousta po francusku.

Ten cytat podszepnęła mi moja polonistyczna pamięć. Kiedyś, na polonistyce, bawiliśmy się w cytaty. Wtedy była to zabawa ambitnych studentów, pragnących dowieść sobie i światu, że są erudytami. Z biegiem lat, cytaty, które przetrwały w naszej starzejącej się pamięci, nabierają innych, niespodziewanych znaczeń. Zbliżają się do epitafiów.

Połączyła nas krakowska polonistyka, której Janek - jedyny z naszej hałaśliwej paczki - pozostał wierny. Profesor doktor habilitowany Jan Błoński. Żaden z nas nie dorobił się akademickich tytułów. Pozostaliśmy - wstyd powiedzieć - magistrami. W Krakowie, aby należeć do elity miasta - starym galicyjskim trybem - należy mieć togę profesora UJ.

Na roku AD 1948 było nas czterech - wraz z Jankiem - którzy zapisali się w annałach - czy raczej już dzisiaj w archiwach - literatury tamtych czasów. Prócz Janka - Konstanty Puzyna, świetny krytyk teatralny, Andrzej Kijowski - krytyk, publicysta, pisarz, i niżej podpisany, wówczas krytyk. Nie wiem, kto nadał nam w prasie nazwę "krakowskiej grupy krytyków". Debiutowaliśmy niemal równocześnie, przed rokiem 1950, jeszcze na studiach. Studenci, a już literaci, z legitymacjami kandydackimi ZLP w kieszeni. Reżim liczył na debiutantów. Szczęśliwie, żaden z nas nie spełnił pokładanych w nim nadziei.

Dla debiutantów były to czasy łatwe - i niebywale trudne. Właśnie w 1948 r., gdy zaczynaliśmy studia, wprowadzono oficjalnie doktrynę literacką powszechnie obowiązującą - tzw. realizm socjalistyczny. Szybko staliśmy się literackimi buntownikami.

Prowadziliśmy - każdy na swój sposób - ryzykowną i przebiegłą grę przeciw literaturze oficjalnej. Konstruowaliśmy własny, ezopowy język, który pozwalał nam funkcjonować jawnie, w druku, w debatach publicznych. Była to gra także o siebie - by nie zdradzić własnego sumienia artystycznego i sumienia bez żadnego przymiotnika. I gra o literaturę, a w przypadku Puzyny o teatr - by nie zostały zapomniane właściwe kryteria i zasady - w warunkach nacisku, prania mózgów, podejrzliwości i niebezpiecznej pokusy totalitarnej.

***

Poznaliśmy się i zaprzyjaźnili na polonistyce, w zasłużonym budynku przy ulicy Gołębiej.

Mam w oczach ów moment przed 60 laty, gdy do sali wykładowej, gdzie mieliśmy zdawać pisemny egzamin wstępny, wkroczyło dwóch osobników o powierzchowności dość oryginalnej. Jeden niski, jakby przedziwnie koślawy, z trójkątną twarzą o ostrym nosie, skośnych zezujących oczach, poruszający się z wyraźnie wypracowanym wdziękiem. Był to Ket Puzyna. Drugi, młodzieniec bardzo wysoki, chłystkowaty, o głowie i twarzy oseska, oczach okrągłych, wypukłych, ale także z jednym okiem zagadkowo zezującym. Poruszał się w sposób nieskoordynowany, z wyraźnym zamiarem zdominowania przestrzeni. Tchnął aurą wyniosłości: jakby znalazł się w miejscu niedostatecznie dlań wysokim, godnym. Był to Jan Błoński. Z Puzyną stanowili niby parę cyrkowych clownów. Może dlatego ów moment pierwszego ich widzenia pamiętam tak jasno?

Zaprzyjaźniliśmy się niebawem. Dołączył do nas Andrzej Kijowski. Wśród zacnej polonistycznej braci szukaliśmy interesujących rozmówców, wybijających się ponad gorliwą przeciętność. Tak też - jak myślę - na zasadzie intelektualnego magnetyzmu, a każdy z nas był inny - odnaleźliśmy się, dobrali, zaprzyjaźnili.

Polonistyka była wówczas wydziałem, który - zawodowo mało określony - był jakoby wtajemniczeniem w ogólną kulturę humanistyczną, inicjacją w arkana intelektu.

Wszyscy czterej byliśmy pasjonatami literatury, a Janek szczególnie poezji, której z czasem został najwytrawniejszym znawcą. Mieliśmy przemożne ambicje występowania w druku. Wówczas widzieć w druku swoje nazwisko - to był prestiż; było się znanym nie tylko na uniwersytecie, ale i w mieście, u fryzjera, w jadłodajni, kawiarni! Zostaliśmy potępieni jako "klika inteligencka" przez naszych zawistnych kolegów działających pryncypialnie i czujnie w organizacji młodzieżowej, do której zresztą musowo sami należeliśmy.

Prowadziliśmy intensywne życie burszowskie, ale nade wszystko łączyło nas nieustające gadanie, spory, dyskusje. Na tematy literackie, duchowe, ale i aktualne. Niebawem rozmowy nasze przybrały ton poufny, stały się jakby naszym drugim, nielegalnym życiem. Wpisywały się w kategorię "nocnej rodaków rozmowy". To cementowało nasze związki mimo fluktuacji wzajemnych sympatii i różnic stanowisk. Były też nieskończone łażenia po mieście, nieraz do świtu.

Błoński z Puzyną przyjechali do Krakowa z Torunia, również miasta uniwersyteckiego. Pragnęli znaleźć się na polonistyce na UJ. Tu wykładał bowiem docent (wówczas) Kazimierz Wyka, znakomity krytyk, autor "Pogranicza powieści", które stanowiło wtedy biblię aspirujących do znawstwa współczesnej literatury. Był ponadto redaktorem naczelnym najpoważniejszego, o ogromnym prestiżu pisma literackiego - "Twórczości". Niebawem Janek zadebiutował właśnie w "Twórczości", "u Wyki" - gruntowną recenzją z drugiego tomiku poetyckiego Tadeusza Różewicza, "Czerwona rękawiczka". Pamiętam dobrze. Zazdrościłem mu tego debiutu.

Jeszcze wtedy - prócz kandydatów rutynowych, zadowalających się byle czym - przyciągali młodzież na uniwersytety wykładający mistrzowie. Wyka miał nadto tę zaletę, że będąc człowiekiem uniwersytetu, polonistą, był jednocześnie znakomitym krytykiem, uczestniczącym żywo w bieżącym życiu literackim. Był nowatorem i młodym autorytetem. Nauczycielem gustu.

Myślę, że Jankowi był on najbliższy. Janek poszedł jakby w jego ślady: praktykował krytykę literacką, będąc jednocześnie uniwersyteckim utytułowanym wykładowcą.

W tej naszej czteroosobowej inteligenckiej klice panowała ogromna rywalizacja. Kto co napisał? Co wydrukował? Kto lepszy? Kto miał rację w ostatnim sporze? Nasza przyjaźń bywała nieraz przyjaźnią zbrojną. Kto miał najlepszy intelektualny oręż?

Janek miał nad nami ewidentną przewagę: znał język francuski. Matka jego i dwie ciotki, stare panny, były pół-Francuzkami. W domu mówiło się językiem Prousta na co dzień. Janek dzięki tej domowej francuszczyźnie miał otwarte wrota na Zachód, na Francję, na Paryż, który wówczas, zwłaszcza w Polsce, był duchową stolicą świata. Janek, ku naszej zrezygnowanej zazdrości, czytał w oryginale Paula Valery'ego i "? la recherche du temps perdu"!

Pamiętam: tonem arbitralnej wyższości powiedział kiedyś, że przeczytał wszystkie tomy Prousta, i to w oryginale. Ironiczni kompleksiarze, nabijaliśmy się z niego, gdy wygrywał w sporach: on musi mieć rację, bo czytał całego Prousta po francusku.

W istocie często miał się za lepszego od nas, nie mówiąc o mnie, z moim rosyjskim, nauczonym na zesłaniu w Sowietach. Ja go Puszkinem i Lermontowem, poetami romantycznymi, tradycyjnymi, a on mnie - zwycięsko! - Mallarmém i Valerym, mistrzami nowoczesności.

On lepiej wiedział, co Zachód, co literatura, co nowoczesność. A ja biedak - my, biedacy? - kalekowaliśmy po naszemu i spieraliśmy się tym namiętniej - przecież sami nowoczesność mieliśmy wymyślać! - że w istocie on spokojnie znał u źródła to, co w naszym pokoleniu należało do kanonu literatury nowoczesnej: francuskich symbolistów, Prousta, Gide'a, Sartre'a, a potem Geneta, Ionesco i Becketta.

Myślę, że wiele Jankowi zawdzięczam jako inteligentnemu, wysoce kompetentnemu pośrednikowi, który znał francuskie fundamenta nowoczesności.

Oczywiście wszyscy byliśmy prowincjuszami, ale on był prowincjuszem z wyposażeniem światowca. Miał dostęp do wielkiej metropolii ducha - wyśnionego Paryża.

Był irytujący. Wiedział lepiej. Hałaśliwie dowodził swoich racji, piszcząc szyderczo swoim cienkim śmieszkiem. Był typowym intelektualistą: gdy się spierał i pouczał, wpadał w dyszkant.

Przysłowiem naszym stało się powiedzenie, którym oceniał rzeczy i gasił naszą pewność siebie w dyskusjach: "co za poziom". Z Ketem Puzyną obronnie śpiewaliśmy owo "co za poziom", potrójnie powtarzane, na nutę modnego tanga.

Gdy bywaliśmy u niego w domu, mówił z matką i ciotkami w naszej obecności po francusku, ponad naszymi głowami.

Był pobożnym, skrupulatnie praktykującym katolikiem. Zdawał się nigdy nie przeżyć nawet młodzieńczego religijnego kryzysu. Albo ukrywał to przed nami. A przy tym umysł miał całkowicie wolny, niezależny, nieindoktrynowany. Klerk. Mistrzem naszym, a szczególnie jego, był Karol Irzykowski, klerk sztandarowy lat międzywojennych. Pisał bez moralizmów. Starał się pojmować pisarzy i dzieła w ich rzeczywistej, duchowej i formotwórczej genezie.

Wierzył w literaturę. Literatura była dlań swoistą indywidualną formą zbawienia. Spełnienie pisarza, poety - było odkupieniem. Rzeczywisty proces twórczy miał sam przez się charakter aktu metafizycznego. Był rodzajem obcowania z niewidzialnym Absolutem, niezależnie od wiary czy niewiary pisarza.

Katolicyzm - to było tajemne ziarno jego życia duchowego, mimo że w swoim pisaniu nie deklarował się światopoglądowo.

Pamiętam: w czasach studenckich obnosił się z wielkimi francuskimi pisarzami katolickimi, Paulem Claudelem i François Mauriakiem. Grzech i Łaska... Tu spolegliwym partnerem jego rozmyślań był Andrzej Kijowski, wówczas niedowiarek. Chyba obydwaj przeżywali jakieś dramaty ze swoim młodzieńczym erosem.

Ożenił się pierwszy, w wieku lat dwudziestu. Pamiętam uroczysty jego ślub z Teresą, chyba w kościele u Norbertanek. Panna młoda była w zaawansowanej ciąży.

- No tak - szydził wolnomyślicielsko Puzyna - to dzieje się, jak przystało na prawdziwego katolika.

***

Szyderstwo, ironia, docinki należały między nami do stylu obcowania na co dzień. Oczywiście, zawzięcie ferdydurkizowaliśmy. Gombrowiczowska gęba i pupa były naszymi bojowymi zawołaniami.

Gombrowicz... oficjalnie jako "grupa" wystąpiliśmy jedyny i pierwszy raz na Zjeździe Polonistów w Warszawie, w roku 1949. Wygłosiliśmy wspólny, trzyczęściowy referat. Puzyna mówił o Witkacym, ja o Brunonie Schulzu, a Janek - właśnie o Gombrowiczu. Ci trzej pisarze międzywojennego dwudziestolecia byli naszymi idolami. 60 lat temu, wówczas, byli literaturą bardzo trudną, awangardową, nowatorską, wyłącznie dla wtajemniczonych.

Obcując z tym Witkacym, Gombrowiczem i Schulzem na co dzień, czuliśmy się grupą wysoko wtajemniczonych. Elitą duchową pokolenia. Wdarliśmy się na szczyty nowoczesnej literatury polskiej. I każdy z nas był sam sobie szczytem. To był poziom!

Pamiętam, w referacie Janka o mistrzu Witoldzie uderzyło mnie słowo "pepiniera". Do dziś zachowuję je w moim sekretnym dykcjonarzu.

Jako się rzekło, Janek ożenił się najwcześniej, więc siłą rzeczy wyłączył się z naszej paczki cyganów i hałaśliwych perypatetyków. Miał poważne obowiązki. Zawsze był solidny, ale teraz solidność jego stała się przykładna. Jakby nam wyrzucał nieład naszego kawalerskiego życia... Był bardzo zajęty. Musiał zarabiać na utrzymanie rodziny. O ile się nie mylę, miał posadę w "Przekroju", ówczesnym piśmie należącym do kultury masowej, które było wysepką Zachodu w szarości prasowej PRL-u. Z Torunia sprowadził całą rodzinę - z ojcem, bardzo postarzałym, z matką, z jej dwiema siostrami, ze swoją młodszą siostrą - Wandą.

Błońscy - to była rodzina! Od wczesnych swych lat był Janek głową rozgałęzionego rodu, jego młodym i przedsiębiorczym patriarchą.

My dwaj z Puzyną, wolni strzelcy, kobieciarze i birbanci, prowadzący cygański tryb życia, oczywiście drwiliśmy z Janka i jego rodzinnego światka. Jawnie, w ramach naszej permanentnej grupowej psychomachii. Że jest on purytanin, mieszczuch, dzieciorób i dorobkiewicz.

W istocie, Janek, znawca i wielbiciel pisarzy, artystów wszelkich sztuk, nie lubił - acz tolerował litościwie - życia bohemy z jej nieładem, swobodą erotyczną i materialną niestabilnością. Był wielkim znawcą sztuk, ale nie artystą. Wybrał drogę rzetelności, solidności, pracowitości, systematyczności.

Uczestnik aktualnego życia literackiego, napisał świetną książkę - doktorat - o Sępie Szarzyńskim. Dał dowód swej wysokiej kompetencji w zakresie historii literatury polskiej. Miał, mówiąc po galicyjsku, Sietzfleisch, czego nam nie dostawało, a już szczególnie niżej podpisanemu.

My z Puzyną - a i do czasu Kijowski - wybraliśmy niepewny byt młodych obiecujących literatów, pracowników na etatach w redakcjach, kierowników literackich w teatrach, wolnych - jak sądziliśmy - duchów: spiritus flat ubi vult. A Janek - to mnie w nim zawsze fascynowało - w roli ojca rodziny, w białej koszuli pod krawatem, z teczką wykładowcy uniwersyteckiego - i duch wolny, umysł niezależny?

Wrócił na ulicę Gołębią, którą myśmy opuścili i zachowali we wdzięcznej pamięci jako nasze "orle gniazdo", skąd wylecieliśmy na zdobycie świata. Janek wszedł w hierarchię naukową. Jak się godzi. Po krakowsku.

Oczywiście z Puzyną gadaliśmy, że on chciałby być Stanisławem Tarnowskim, profesorem, rektorem, hrabią, wielkim obywatelem cesarsko-królewskiego miasta Krakowa.

Podejrzewam, że żaden z nas, młodych literatów grubych i chudych, nie umiałby, jak Janek, napisać doktoratu. Nie mówiąc o habilitacji.

Wśród nas, ludzi o różnych drogach życiowych i losach, znalazł się jeden w todze i birecie profesora UJ, o karierze przemyślanej od początku do końca.

Tylko Janek pozostał wierny Matce naszej, Polonistyce. Jedyny spośród nas.

On też pozostał wierny swojej młodzieńczej miłości - literaturze.

Chciałbym też podkreślić, że on jedyny spośród nas został krytykiem literackim z prawdziwego zdarzenia. Krytykiem literackim z zawodu. By nie rzec - z powołania. Lubił chyba swój zawód-powołanie. Nie był kompleksiarzem, który jak wielu krytyków - włącznie z mistrzem Karolem Irzykowskim - uważał krytykę za poczekalnię, za tymczasowy postój, zanim - w szczęśliwej chwili, "widząc jasno w zachwyceniu", wejdzie do zaczarowanego zamku tzw. twórczości oryginalnej.

Z dumą, pasją i poczuciem wysokiej misji uprawiał fach komentatora, światłego przewodnika po światach artystów pióra.

Nie był jednak - parafrazując znaną formułę Stendhala - zwierciadłem przechadzającym się po gościńcu bieżącego życia literackiego. Brał udział w ważnych potyczkach o godność i autentyczność literatury. Był wymagający. Ukazywał ograniczenia pisarzy i poetów, punkty słabe, gdzie ich twórczy mechanizm zgrzytał i klekotał. Lojalny względem twórców sumiennych, obnażał bezwzględnie fałsz i nieautentyczność twórców złej wiary. Nie szukał błyskotliwych efektów w pamfleciarstwie. Pisał jak rzeczowy - ale nie pobłażliwy przyjaciel, doradca, partner rozmyślań twórców i czytelników.

Literatura była jego domem.

***

Janek kojarzy mi się z domem. Jakby przez całe życie budował swój dom rodzinny. Pamiętam dobrze jego adresy w Krakowie, zanim - w głębokim jeszcze PRL-u - kupił sobie na raty domek za Borkowską Górką, na Osiedlu Kliny. Tam go przez całe lata odwiedzałem, najpierw jako krakowianin z ulicy Smoleńsk, a potem z różnych moich miejsc zamieszkania.

Często nasze rozmowy toczyły się w kuchni. To nie był salon literacki - acz z latami pojawiło się w domku na Klinach coś z ambicji salonu literackiego, z wysokim zaprzyjaźnionym gościem Czesławem Miłoszem, z portretami w złotych ramach i wykwintnymi świecznikami w living-roomie.

Najmocniej zapamiętałem ciasną kuchnię, gdzie gawędząc o sprawach świata tego - i tamtego! - spożywaliśmy pracowicie przez panią domu Teresę - kochającą dzieci lekarza pediatrę - sporządzoną strawę. Na co dzień, w charakterze znakomitego gościa, bywał w tej kuchni niemal w pantoflach i piżamie Stanisław Lem, sąsiad. Świetny ten pisarz i futurologiczny myśliciel światowej sławy myślał i mówił z szybkością karabinu maszynowego. Jego diagnozy stanu świata były zawsze pesymistyczne. Ale energia jego umysłu pobudzała nasze organizmy skłonne - nawet u osobników czynnych jak Janek - do pewnej nadwiślańskiej abulii. Wisła płynie niedaleko od Klinów.

Więc na Klinach - nie salon, raczej kuchnia literacka. Kuchnia myśli. Kuchnia Ducha, że się tak wyrażę. Słowo "Duch" istniało w języku Janka w wielu odmianach, w różnych odcieniach. Od ironicznego - czy autoironicznego - cudzysłowu, który podkreślał patetycznym gestem oraz intonacją romantycznego aktora, bądź serio, w cudzysłowie dyskretnym, jakby brzmieć ono mogło u Stanisława Brzozowskiego. Janek był człowiekiem i myślicielem serio. Porządek humoru istniał u niego osobno - i osobno porządek serio. Podobnie jak porządek praktyki literackiej - i porządek wiary. Myślę, że był w tym bliski tradycji św. Tomasza, oboczności dwóch prawd. Porządku świeckiego i sakralnego. Spieraliśmy się na ten temat. Ja lubiłem - to moje odwieczne lektury - św. Augustyna i wschodnich Ojców Kościoła. Oni są irracjonalni, nieobliczalni. Ciemni, przesadni, bardziej ekspresyjni - bardziej poeci niż uczony systematyk z Akwinu. Janek krzyczał na mnie z ironicznym patosem kaznodziei, żem nie na właściwej drodze ku chrześcijaństwu. Żem w tej Rosji sowieckiej nasiąknął lokalną dostojewszczyzną.

Nasze spory i światopoglądowe przekomarzania przekształcały się niekiedy w konkursy kaznodziejstwa. Przy kuchennym stole. Z widelcem i nożem nad pełnym talerzem w charakterze sakralnych utensyliów.

Kiedy po kilku latach nieobecności w Polsce Jaruzelskiego pojawiłem się na Klinach, już w kraju niepodległym, osiedlowe drogi, które całe lata przypominały polne ścieżki, pokryte były asfaltem i betonowymi płytami. Na nich grubym pismem, w fantazyjne wzory kaligraficzne, wypisane było hasło: "Żydzi, płacić rachunek za gaz". Janek, jak mi opowiedział, toczył z gminą długotrwałe i uporczywe boje o zmycie czy zamalowanie tego napisu. Bardzo był podenerwowany. Jako jeden z ewentualnych płatników, uspokajałem go: "Co do mnie, jestem wypłacalny". Próbowałem kontynuować linię naszego odwiecznego humoru, który miewał swoje odgałęzienia makabryczne. Janek zbeształ mnie gwałtownie. Głosem, który w oburzeniu uciekał mu, jak zwykle, w rejestry górne, piskliwe. Autor słynnego na świecie artykułu pt. "Biedni Polacy patrzą na getto", z okazji którego spotykałem we Francji jego nazwisko w prasie i książkach o Szoah, na pewne tematy nie żartował. Myślę, że jego katolicyzm, bardzo skrupulatny w zakresie pobożnych praktyk, nie był chrześcijaństwem obrzędowym.

Gdy po dłuższym czasie znów znalazłem się na Klinach, napis znikł.

Ostatnia moja wizyta miała miejsce kilka lat temu. Nie pamiętam dokładnie kiedy. Gospodarz wyraźnie był już dotknięty chorobą. Jego duch błąkał się po jakichś jemu tylko wiadomych bezdrożach.

Siedzieliśmy, jak zwykle, w kuchni. Chwilami mnie poznawał. "A, Ludwiś, to ty?". "Poznajesz mnie?" - pytałem głupio, niestosownie. "Pewnie, że cię poznaję"... Po czym obecność jego wędrowała gdzie indziej.

Był pod opieką jakiegoś studenta. Dom zionął opuszczeniem. Rodzinie - licznej już - brakowało - w rozgardiaszu życia w normalnym kraju, wśród codziennych zatrudnień - czasu, by zajmować się bez ustanku swoim patriarchą i założycielem. A matka rodu, oddana Jankowi Teresa, była już po tamtej stronie ontologicznej kurtyny.

O jakiejś porze student kończył przy chorym swój płatny dyżur. Przybrany syn Błońskich, który miał dyżur przejąć, spóźniał się. Przeprowadziliśmy gospodarza - a stawiał opór jak krnąbrne dziecko - do sypialni. Usiłowaliśmy go rozebrać i położyć na ogromnym tapczanie, który zajmował niemal cały pokój. Nie dał się rozebrać ani położyć. Po zdjęciu trzewików udało nam się położyć go na tapczanie - w ubraniu. Nakryliśmy go kocem.

Prawdopodobnie leżał na tym samym tapczanie, na którym chyba przed dwoma laty obudził się rano przy ciele Teresy, która zmarła w nocy, we śnie, przy mężu.

Student prosił, abym przy chorym został; zmiana przybyć miała lada moment.

Janek zdawał się ze mną komunikować. Nie sądzę jednak, by mnie poznawał. Był podniecony. Prosiłem go, by leżał spokojnie, by starał się zasnąć. Oponował:

- Nie, nie! Ja chcę do domu.

- Popatrz, przecież jesteś u siebie, w twoim domu, na Klinach.

- Nie, nie - powtarzał. - Ja chcę do domu. Do domu.

Był w domu, który zbudował i obrządzał niemal przez całe życie. Był w swoim łóżku. Wśród swoich ścian i przedmiotów. Co prawda, jakby brakło mieszkańców, z których część odeszła ze świata, a część mieszkała gdzieś w mieście, w swoich mieszkaniach i domach.

Okazało się - czy chory był świadom swoich słów? - że to nie jego dom. Że nie jest u siebie.

Może czuł się opuszczony. A może wątpił, czy nie rozminął się w życiu ze swoim właściwym chez soi, ze swoim fundamentalnym "u siebie"?

A może uprzedzał wypadki i chciał odejść do właściwego domu człowieka - do domu Ojca?

***

LUDWIK FLASZEN (ur. 1930) jest krytykiem teatralnym, eseistą, teatrologiem, reżyserem. Był współpracownikiem Jerzego Grotowskiego, współzałożycielem Teatru 13 Rzędów. Autor książek "Cyrograf" (1971), "Teatr skazany na magię" (1983). Mieszka w Paryżu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji