Artykuły

Bez poszukiwań, czyli epigonizm

Przedstawienie zostanie w pamięci gdzieś obok piosenek z dzieciństwa, które cały czas są dla nas ważne, których cały czas słuchamy, choć nie trudno oprzeć się wrażeniu, że ich artystyczna wartość jest problematyczna - o "Locie nad kukułczym gniazdem" w reż. Jana Buchwalda w Teatrze Powszechnym w Warszawie pisze Borough of Islington z Nowej Siły Krytycznej.

Uniwersalizm "Lotu nad kukułczym gniazdem" jest monstrualnych rozmiarów. Głębia i symbolizm dociera do czytelnika powoli. Chwilę trwa, zanim opowieść o pacjentach szpitala psychiatrycznego ułoży się na żołądku. Później literacki geniusz Keseya rozprowadzany jest po ciele. Kiedy dotrze do mózgu - jest po nas. Przeczytanie tej książki grozi przedawkowaniem humanizmu. Dla wielu może być ona zbyt dużą porcją wiary w człowieka - istoty kreującej rzeczywistość, a nie tylko na nią skazanej. Jan Buchwald nie uwierzył w kenseyowskie nawoływania o twórczej mocy jednostki. Spektakl jest tylko piękną kalką, pełną nadziei odbitką bez inwencji; pomnikiem Człowieka, wystawionym przez reżysera, któremu zabrakło odwagi przy adaptacji tekstu.

Już od początku coś jest nie tak. Scenografia. Jak "Lot" to oczywiście: szpital, kraty w oknach i odgrodzone pomieszczenie Wielkiej Oddziałowej. Pusta jeszcze przed spektaklem scena jest ostrzeżeniem. W tej historii biel mają na sztandarach ci, co są przewidywalni - skazani przez rzeczywistość na toczenie się i płynięcie z prądem. Niestety, ale zdezynfekowana biel króluje również w Powszechnym. Na tej przeraźliwie czystej pustyni nie widać śladów stóp. Zupełnie jakby żaden literacki interpretator nie spróbował wydobyć z książki czegoś wyjątkowego lub nam współczesnego po prostu.

Akcja "Lotu" rozgrywa się w szpitalu. No i co to ma być niby za zarzut? Pewnie, że słaby. Ale przecież scenografia jest tylko opakowaniem. Otoczenie "Lotu" wprowadza w klimat dobrze znanego rytuału. Ten sterylny wystrój zwiastuje brak niespodzianek i wstrząsu. Szpital i "Lot" - rosół na pierwsze danie na weselu, kwiaty na dzień kobiet, Amen w pacierzuetc.

Jednak mimo permanentnego "deja vu" "Lot" ogląda się z wypiekami na twarzy. Buchwald, w przeciwieństwie do wyśmienitego filmu Milosa Formana, na piedestale umieszcza Wodza Bromdena (Waldemar Kownacki). Reżyser obrazu z 1975 r. z Indianina uczynił tło, a Buchwald buduje na nim fundament. Samotne sceny z Olbrzymem są jedynymi momentami, które wybijają się nad suchą interpretację napisanego przez Keseya tekstu. Spektakl pochyla się nad wątkiem niemal całkowicie pominiętym w produkcji filmowej, czyli biografią Bromdena, jego traumatycznym dzieciństwem i rezygnacją z życia, którą Olbrzym powoli przezwycięża. Symboliczna jest postać małego Indianina, który jest jak ziarno nadziei kiełkujące gdzieś w duszy człowieka na szpitalnym pustkowiu. W przedstawieniu pojawia się nawet motyw Tańca Ducha, rytuału, który zrodził się z marzeń rdzennych mieszkańców Ameryki Północnej o dawnej świetności. Wódz też wraca do tego obrzędu, gdy zdaje sobie sprawę, że jego siła nie umarła, lecz była uśpiona przez prochy, Wielką Oddziałową, elektrowstrząsy, szpitalny system.

Lecz gwiazda jest tylko jedna. Randle Patrick McMurphy (Tomasz Sapryk). Ten antybohater, żul, cham, żyjący chwilą zawadiaka, gotowy jest do poświęceń, o jakich marzymy. Tacy chcemy być. Naturalni. Jak klniemy, podrywamy, czy pomagamy wyjść z tarapatów. Ale co najważniejsze, zmieniamy świat nie dlatego, że planujemy, nie dlatego, że mamy umiejętności, ale dlatego, że są w nas chęci i wiara, która przewyższa nadęte wykształcenie jednych i skostniałe doświadczenie innych. Życiorys McMurphy'ego powinien wisieć w Sevres jako wzór "prawdziwego idealisty". Kiedy Sapryk wychodzi na scenę, czuć energię bijącą od widowni. Tę moc można porównać do atmosfery z aren sportowych. My po prostu Saprykowi kibicujemy. Bo nikt nie jest do końca przeciwnikiem rewolucji, a mniejsza lub większa iskra buntu jest w każdym z nas. Każdy ma po prostu swój szpital i swoją Wielką Oddziałową.

Trudno nie oprzeć się jednak wrażeniu, że to, co porusza jest tylko zasługą fabuły. Buchwald nie raczy nas niczym nowym. Znamy te historie, ten realizm, te uśmiechy i gesty, ten humor. Zaniedbaniem jest, że w Powszechnym nie znaleziono tła dla tej wspaniałej akcji. Puszczono ją swobodnie. W teatralny żagiel dmucha Kesey, Wasserman i Forman. Buchwald zamiast roli odkrywcy wybrał dla siebie funkcję prostszą. Dyrektor praskiej placówki jest tylko przewoźnikiem, opowiadaczem, tubą, ale nikim więcej.

Gdybym mógł pójść na to przedstawienie drugi, trzeci, a nawet czwarty raz, to pewnie bym skorzystał. Po pierwsze, dlatego, że teatr jest nie tylko po to, by zaskakiwać, ale również odtwarzać. "Lot" jest jednym z tych spektakli, dla których trzeba mieć łaskawsze oko. Wszystko przez sentyment do kenseyowskiej historii. Przedstawienie Buchwalda zostanie w pamięci gdzieś obok piosenek z dzieciństwa, które cały czas są dla nas ważne, których cały czas słuchamy, choć nie trudno oprzeć się wrażeniu, że ich artystyczna wartość jest problematyczna. "Lot" w Powszechnym to bardzo dobra literatura.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji