Artykuły

Najpierw zasnęłam, a potem odleciałam

Byłam w Centrum im. Meyerholda na spektaklu "Zaratustra" polskiego Starego Teatru. Dawno nie widziałam spektaklu, którego tkanka artystyczna była jak doskonała materia. Chcesz ją odczuwać, dotykać, wąchać, słuchać. Wpatrywać się w nią, czuć, jak ona żyje i oddycha w czasie i przestrzeni. Zawsze niezwykłe jest obserwowanie, jak w pustym teatralnym pudełku pojawia się tajemnica teatru - opinie rosyjskich blogerów po występach Starego Teatru w Krakowie z "Zaratustra" w reż. Krystiana Lupy.

Nick: Arlekin. Sława. 20. 12. 2008.

"Zaratustra", Stary Teatr w Krakowie, reż. Krystian Lupa.

"Mewa" z Teatru Aleksandryjskiego Lupy, to jedno z najwybitniejszych przedstawień, jakie miałem możliwość obejrzeć w życiu. Pisałem o tym. I do tego stopnia wydało mi się interesujące, że poszedłem potem na spotkanie z reżyserem. Też o tym pisałem.

Innych przedstawień Lupy niestety nie widziałem, a "Mewa" i "Zaratustra" - to zbyt różne rzeczy, żeby z ich porównania wyciągać jakieś wnioski. Mogę mówić tylko konkretnie o danej inscenizacji. Biorąc za punkt wyjścia utożsamienie nietzscheańskiego Zaratustry i samego Nietzschego, wykorzystując tekst "Tako rzecze Zaratustra" i sztukę Einara Schleefa "Nietzsche. Trylogia", Lupa buduje własną trylogię, poświęconą genezie idei Nadczłowieka.

Spektakl zaczyna się od tego, że dziwni ludzie, stojący w przejściach i na schodach, jakby czekali na wolne miejsca (nie wiem, jak w Polsce, ale w Moskwie zjawisko zupełnie normalne) wyskakują na scenę. Dołącza do nich kilka osób, które już siedziały. Oni stają się pierwszą publicznością niepozornego, gdyby nie czerwone spodnie i ubranko z szerokim wycięciem, chłopaka, który próbuje coś głosić, jak nagle po balustradzie dekoracji na poziomie pierwszego pietra (wysokość nie porażająca, ale też nie śmieszna) zaczyna swoją drogę linoskoczek w trykocie - to z jakimś badziewiem na głowie, to z zupełnie zawiązanymi oczyma, aż w końcu spada i leży trupem, kiedy "głosiciel" kontynuuje coś tam klarować już nie poprzedniemu tłumowi, a różnym przechodniom. Z tych spotkań składają się dwa pierwsze akty "Zaratustry". Pośród rozmówców bohatera pojawiają się najróżniejsze postaci - od Karła do Cienia samego bohatera, a sam bohater w trakcie rozwoju akcji się zmienia (a dokładniej, zmienia się odtwórca roli).

Od samego początku staje się jasne, że spektakl w stosunku do bohatera, autora i jego filozofii jest wewnętrznie polemiczny. Epizody spotkań z innymi postaciami budowane są każdy w innym gatunku: scena dwóch króli z osłem na początku drugiej części - jako farsa, gdzie aktor grający osła przez długi czas gania na golasa po całej scenie, wbiegając też na widownię; natomiast dialog bohatera z własnym cieniem, odwrotnie, w tonacji melodramatycznej (a Cień po babsku skarży się Zaratustrze). Nie ma u Lupy wyszukanych wizualnych metafor, ilustrujących tekst, ale nie ma też szczególnej plastyki - poszczególne obrazy są długie i umyślnie statyczne, co prawda z rzadka ta statyczność zostaje rozbita jakimiś eskapadami w rodzaju upadku gimnastyka albo bieganiny gołego "osła". Wykorzystywany jest też projektor wideo, ale z umiarem, w stosunku do całej długości spektaklu to nawet całkiem mało. A i sam Zaratustra mówi cicho, prosto, jakby zasypiając, nie głosi, a analizuje, przy czym więcej sam ze sobą i analizując, jakby sam miał wątpliwości wobec wypowiedzianych słów.

Przy takim rozwiązaniu pierwszych dwóch aktów, trzeci, w którym ciężko chory, niemal niepoczytalny Fritz ze starą matką i siostrą szykuje się do uroczystej kolacji, a następnie siostra prowadzi brata na spacer, gdzie ten spotyka tłum głodnych i upadłych, rozumiejąc, że dążenie do wyjścia poza granice elementu ludzkiego prowadzi nie w górę do Nadczłowieka, a w dół do zwierzęcia ("człowiek to lina rozciągnięta między Nadczłowiekiem i zwierzęciem" - ta maksyma zabrzmiała na samym początku spektaklu i była ucieleśniona z wyjątkową namacalnością - ten trzeci akt wydaje się nie tyle zbędnym, co już niekoniecznym. Jak i każdy z dwóch pierwszych - nie dlatego, że któryś jest nudniejszy od drugiego, ale myśl reżysera została tak wyraźnie wypowiedziana w każdym fragmencie spektaklu, że wszystkie pozostałe postrzegane są jako powtórzenie poprzedniego. Przy tym reżyser stara się jakoś zróżnicować je formalnie - podczas każdego z dwóch antraktów następuje zmiana dekoracji, szczególnie radykalna w drugim, ponieważ trzeci akt przenosi historię z płaszczyzny abstrakcyjnej przypowieści w przestrzeń chociaż alegoryczną, to ze względu na zewnętrzne atrybuty obyczajową (stół, wanna, pianino, prosty żyrandol - w domowych epizodach; dalej - tłum ludzi w kolejce po bezpłatną zupę).

Być może spektakl inaczej jest postrzegany, kiedy widz nie musi nieustannie śledzić wyświetlanego tekstu (jak to było w przypadku petersburskiej "Mewy"), może wymaga dokładniejszej znajomości dzieł Nietzschego i jego biografii. Tym nie mniej Lupa nie odgrywa filozoficznej szopki - przy całej specyfice swojego podejścia do materiału i jego scenicznej realizacji przygotował w istocie "dramatyczny" w tradycyjnym rozumieniu teatr, gdzie jest logicznie rozwijająca się fabuła, gdzie działają powiązani ze sobą bohaterowie. Inna sprawa, że Lupę, jak w takich sytuacjach powiada krytyczka Ałła Demidowa (która również zjawiła się na tym spektaklu wśród innych VIPów i uciekła w czasie pierwszego antraktu) "nie interesuje charakter, a interesuje temat". A temat - człowiek i jego granice - zaznaczony jest już w pierwszych epizodach na tyle wyraźnie, że (mogę zrozumieć osoby, które nie dosiedziały nawet do drugiego aktu) oglądanie spektaklu do końca, a jeszcze przeczekanie długich, koniecznych do przestawienia dekoracji, przerw, w celu zrozumienia ogólnego zamysłu reżyserskiego nie ma szczególnego sensu, chyba tylko z ciekawości wobec konkretnych rozwiązań, które Lupa wykorzystuje w realizacji tematu - ale nie powiedziałbym, że rozwiązania w danym przypadku wyróżniają się jakąś szczególną oryginalnością. Niektóre z nich wydawały mi się niewyraźne i nawet mnie zaszokowały. Szczególnie scenka, w której bohater spotyka Papieża, a ten naczyniami krwionośnymi połączony jest z jakąś człekopodobną istotą, zamkniętą w środku szklanej skrzyni, przypominającej akwarium. Czy to ma być metafora mówiąca, ze Kościół (a Zaratustra bez wątpienia jest antyklerykalnym i antychrześcijańskim obrazem) wysysa krew z ludzi, a nawet z Boga i kto w danym przypadku z kogo wysysa krew - nie wiem, ale jak zawsze podejrzewam najgorsze, przypuszczam, że tak właśnie jest - a mnie takie płaskie spekulacje, delikatnie mówiąc, zasmucają.

W niedzielę będzie znów spotkanie z Krystianem Lupą, ale teraz raczej już na nie nie pójdę.

Nick: Blog_Iriny.

22. 12. 2008.

"Zaratustra", reżyser Krystian Lupa.

Byłam w Centrum im. Meyerholda na spektaklu "Zaratustra" polskiego Starego Teatru. Dawno nie widziałam spektaklu, którego tkanka artystyczna była jak doskonała materia. Chcesz ją odczuwać, dotykać, wąchać, słuchać. Wpatrywać się w nią, czuć, jak ona żyje i oddycha w czasie i przestrzeni. Zawsze niezwykłe jest obserwowanie, jak w pustym teatralnym pudełku pojawia się tajemnica teatru. Dobry jedwab sprawdza się, przepuszczając go przez wąską obrączkę - spływa przez nią swobodnie. Wprawnej ręki mistrza nigdy nie pomylisz z chropawą kolorową ścierką z węzłów i zadziorów, ledwo załatanych dziur, sprzedawaną jako dzieło sztuki. Ale najbardziej zdumiewające jest to, że ta doskonała materia spektaklu opowiada o losie chorej Świadomości. Jest w tym jakiś paradoks. Krystian Lupa rozwija przed widzem doświadczenia szaleństwa. Pokurczone organizmy przemieszczają się po scenie i w jakimś celu wypowiadają filozoficzne frazy, które wylatują z nich bezmyślnie i boleśnie, co jest nieoczywiste dla nich samych. Te organizmy przechadzają się po miejskich ulicach i śpiewają o Doskonałym Człowieku, o Nadczłowieku. A ty patrzysz na nich z widowni i widzisz jak w poszukiwaniu Doskonałego Człowieka bezlitośnie rozrywają na kawałki samego Człowieka. Zaratustrę grają od razu wszyscy, on jest nimi wszystkimi. Oto wycieńczona postać aktora krzyczy o doskonałości, jest gotowy zniszczyć siebie, rozszarpać swoje ciało, gwałcąc je potwornie. Zaratustra jak przystało na wariata (albo proroka, chociaż kto powiedział, że prorocy zachowują się jak wariaci?) krzyczy i śpiewa, szepcze i zaklina, kurczy się w pozie dziecka, wije się w konwulsjach, w poszukiwaniu drzwi nakreśla kręgi po sali, mentalnie zespala się z dźwiękami, rzeczami, szczątkami takich samych cząstek, chaotycznie przemieszczających się po scenie. Ochryple i z uporem układa pieśń o Nad Człowieku, o Doskonałej istocie. Próbuje dokrzyczeć się, doszeptać, dotrzeć do innych tak samo zmęczonych bezsensownym błądzeniem molekuł. Czasem ta grupa ciał tworzy kompozycję i zastyga w spokoju, porwane ubrania chorych zamieniają się we fraki i suknie, kakofonia dźwięków nagle wypływa jako operowa aria, a na twarzach aktorów pojawia się jasne spojrzenie skierowane na Zaratustrę. On też patrzy na nich uważnie: "Nie was szukam, nie was" I znów obraz rozpada się na chaotyczny korowód elementów. Żeby pięknie utrwalić rozpad - do tego potrzebna jest ręka mistrza. Krystian Lupa umie to zrobić delikatnie, zachowując harmonię wszystkich części spektaklu. Człowiek się rozpadł, nie ma go więcej Idea Nadczłowieka unosi się w powietrzu, rozpada się na drzazgi samo pojęcie Człowieka

Obserwując doświadczenie szaleństwa Nietzschego w interpretacji Krystiana Lupy mimowolnie zadajesz sobie pytanie: po ulicach miasta błądzą dziwne istoty, bezładne cząsteczki, które ledwo można było nazwać Człowiekiem. Czy pamiętają one, czym jest Człowiek? Kogo pragną te istoty? Jaki jest ich Nadczłowiek?

Kiedyś Nietzsche powiedział: "Bóg umarł", Krystian Lupa stworzył piękną i smutną pieśń o umieraniu Człowieka.

Iwan N. Wołkow. Nick: ivan agurov

20. 12. 2008.

"Zaratustra" Krystiana Lupy.

W czasie antraktu postanowiłem wyjść. Wyjaśniłem sam sobie, że próbując przyswoić taki materiał nie jestem w stanie siedzieć i patrzeć z zadartą głową na napisy. Pomimo wszystkiego, napisy, jak zauważyłem, albo mocno się spóźniały, albo wyprzedzały. Co do formy, nie było to cyrkowe przedstawienie i nawet znając tekst Nietzschego na pamięć, wystarczy po prostu nie znać polskiego, żeby stracić z osiemdziesiąt procent wrażeń. Ale to chyba mój problem. Od pierwszych sekund spektaklu wionęło ze sceny takim starym dobrym europejskim teatrem. Z jego bardzo wyrazistymi zasadami, rozwiązaniami i atmosferą. Jeśli jest duża pauza, to za nią obowiązkowo pojawia się emocjonalny wybuch z krzykiem. Zaratustra bez spodni, ale za to w białych wykrochmalonych majtkach. Wydaje mi się, że jeśli decydować się na zdjęcie spodni na scenie, to już do końca. Inaczej obecność majtek na scenie staje się po prostu trywialna. Inna sprawa, na ile konieczne jest to w ogóle. Jasne, że w spektaklu Lupy to nie jest nieuzasadnione, ale mając na uwadze materiał, z jakim pracuje, to ta informacja wydaje mi się Sam nie wiem. Błaha. Ale to tylko moje spaczone wrażenia z fragmentu przedstawienia, którego - weźcie pod uwagę - nie widziałem. Jednocześnie w głowie dudniła mi myśl - jak w ogóle wystawić "Zaratustrę"? Po prostu nie znam takiego języka teatralnego, który mógłby to przekazać. Może fałszywie przedstawiam sobie to dzieło, ale dla mnie więcej jest ducha Zaratustry w powierzchownie głupim i krótkim spektaklu Leo Bassi. Tam życie wre, szaleją żywioły. Stary i bardzo zmęczony Leo, już dawno żaden z niego prowokator, ale wciąż próbuje rozwijać swoje idee, budzić, śmieszyć, wybijać z martwoty. Jest żałosny i śmieszy, i niebezpieczny jednocześnie. Nie ukrywa się. A tutaj jest inscenizacja, czwarta ściana, ludzie w zadanych sytuacjach. I - przeżywają. Fragmenty projekcji wideo na ścianie. Koncepcja. Oj, sam nie wiem. Każda inna sztuka, dramaturgia, ale to przecież nie sztuka i nie dramaturgia. Powiecie - jak jesteś taki mądry to idź i sam zrób. Nie pójdę i nie zrobię. Nie wiem, jak. Może zupełnie jakoś inaczej. Bez tekstu Nietzschego. Po prostu po sensach, w głąb. Ale co do formy - nie wiem. Może faktycznie poprzez cyrk? Tylko cyrk może pokazać realnie to, co nierealne, wprost na naszych oczach. Gdyby linoskoczek szedł po linie pod kopułą cyrku i stamtąd spadł, bez elementów scenicznego ruchu. Spadałby i rozbijał się na kawałki. Nie wiem. A jak inaczej? Taki materiał

Kristina Matwijenko, nick: ot_kristiny

20.12.2008.

No cóż, odleciałam. Najpierw zasnęłam, a potem odleciałam. Super spektakl. I to, jak na początku fantastycznie było o gejach. Po prostu na początku było dużo słów i zmęczyło mnie ich czytanie, jeśli mam być szczera. A potem się obudziłam, kiedy Zaratustra stał się brodatym facetem, przypominającym aktora Bagdasarowa. Oh, jak oni grają! To było coś. I trzeci akt to oczywiście osobna bajka. No bo gdzie jeszcze można zobaczyć na scenie takie naturalistyczne wariactwo bohatera? Nie wiem. Świetny spektakl, aktorzy rewelacyjni. Powiedziałabym, że to ten przypadek, kiedy teatr znaczy więcej niż teatr. Rewelacja.

Anna Stiepanowa, nick: stepanova_anna

21. 12. 2008.

Pięć godzin z dwiema przerwami. Pierwsze dwie części - filozoficzne sentencje płynące całymi linijkami nad sceną, których nie da się po prostu zdążyć przeczytać. Trzecia część - to już dramat, więc łatwiej czysta się repliki. Jak mi dobrze było na tym spektaklu! Przyznaję się uczciwie, że w czasie pierwszego aktu dopadała mnie okrutna senność. Ale sceniczna przestrzeń Lupy zarysowana wąską świecącą się czerwoną nicią, jakby pozbawiona wszelkiej urody, była naprawdę piękna. I płaskorzeźby aktorskich ciał w tej przestrzeni - to się zwijały, to rozwijały. Drugi akt ze smutnym Papieżem, który pochował Boga i rewelacyjną sceną z dwoma królami (a ona wyjątkowo zabrzmiała, z niemal nieprzyzwoitą aktualnością) był fantastyczny. Co prawda dość mocno uderzył mnie w plecy czymś metalowym zupełnie goły aktor (miał bardzo ładne ciało), który pod postacią szaleńca obiegł po obwodzie sali wszystkich widzów. Zresztą, nie mam pretensji. Wklejam zdjęcie - on jest na drugim planie.

A trzeci akt oglądało się z absolutnym zachwytem nad obrazami. Jaka niezwykła aktorka grała matkę Fritza! Dawno nie odczuwałam w teatrze takiej przyjemności na widok gry aktorskiej. Zresztą, trzeci Zaratustra też był lepszy od dobrego drugiego, pierwszy był mniej konkretny.

Szłam do domu i myślałam, że w czymś (przy całej jakby oczywistej nieprzystawalności wszystkich trzech reżyserów i ich spektakli) "Zaratustra" Krystiana Lupy przypomina "Fausta" Eimuntasa Nekrosiusa i "Trylogię Smoka" Roberta Lepage'a.

Lew Semiorkin, blog teatralny

23. 12. 2008.

"Zaratustra" Krystiana Lupy, Stary Teatr. Polska.

Spektakl w trzech aktach, dla mnie on był rozbity na trzy części nie antraktami, a Zaratustrami.

Zaratustra-numer-dwa zamienił Zaratustrę-numer-jeden w trakcie pierwszego aktu i od razu zawalił spektakl. Nie mogę zrozumieć wyboru reżysera, dlaczego właśnie taki aktor - gładki i zupełnie normalny - powinien grać Zaratustrę - geniusza. To, co w przypadku pierwszego Zaratsutry było wierszem, poezją, w przypadku drugiego - zestawem słów i haseł.

Zaratustra-numer-trzy pojawił się po drugim antrakcie - i wtedy znów było całkowite trafienie w dziesiątkę. I pełny kontakt z Zaratustrą-numer-jeden. Jak to się mówi "co było" i "co się stało".

Środkowa część - olśnienia filozofa - proroka - poety nie zostały wystawione i nie były zagrane. Udał się tylko początkowy impuls (zawiązanie) i ciągnący się, przeszywający finał (rozwiązanie). Spektakl bez środka, bez rdzenia. Ale i w takiej postaci zachwycił.

Diagram publiczności spektaklu: dobrze, źle - antrakt - źle, źle, źle - antrakt - dobrze, bardzo dobrze!

Pierwsza część - ruch po linie.

Scena na miejskim placu. Zaratustra-numer-jeden (Sebastian Pawlak) - młody, rozpalony, ubogi poeta - prorok - buntownik, głosi swoje nauki przed tłumem mieszczan, zebranych na placu (wyszli na scenę z sali, kiedy widzowie jeszcze się rozsiadali), żeby popatrzeć na występ linoskoczka. Linoskoczek przyciąga ich uwagę, Zaratustra - nie. Ludzie odwracają się plecami do oratora, więc on zmuszony jest kierować swoje monologi w pustkę, do wyobrażonych słuchaczy (do publiczności).

Nie ma lepszego miejsca na wystąpienie, niż plac. Nie trzeba zwoływać ludzi, sami się zbiorą. Prorocy, tak samo jak biedacy, handlarze, lubią takie zaludnione miejsca (nie raz widziałem w moskiewskim metrze albo na dworcu ludzi coś tam głoszących do tłumu, idącego do przejścia czy do pociągu podmiejskiego), w swojej wyobraźni widzą oni siebie, jak występują z trybuny na mityngu, ale tłum nie słucha takich proroków - schizofreników, którzy stracili kontakt z rzeczywistością.

Zaratustra nie jest taki, jest rozgorączkowany, ale nie szalony. Dowód - widzi linoskoczka i od razu włącza go do swoich rozważań - wierszy - wezwań. Kiedy linoskoczek potyka się i spada na plac, młody poeta pochyla się nad ciałem, obaj zostają zabrani do szpitala - linoskoczek umiera, poeta traci rozum.

W taki sposób zawiązuje się akcja i jest to wymyślone, zrealizowane i zagrane fantastycznie. W pierwszej części jest Zaratustra, aktor ma odpowiednią psychofizykę, błądzące spojrzenie, bladość, niepewność, gra, jakby balansował na linie psychiki. Ważne jest również to, że aktor ma w sobie magnetyzm, to się jeszcze pojawi w drugim akcie.

Przy okazji warto wspomnieć, że pierwsza część spektaklu jest bardzo wierna tekstowi (różnice pojawiają się tylko na końcu epizodu).

"Gdy Zaratustra zaszedł do najbliższego miasta, co u skraju lasów leżało, znalazł tam wiele ludu, zgromadzonego na rynku, gdyż było obwieszczone, iż linoskok da widowisko. I Zaratustra tak rzekł do ludu: - Ja was uczę nadczłowieka. Człowiek jest czemś, co pokonanem być powinno. Cóżeście uczynili, aby go pokonać? Wszystkie istoty stworzyły coś ponad siebie; chcecież być odpływem tej wielkiej fali i raczej do zwierzęcia powrócić, niźli człowieka pokonać? [] Patrzcie, ja was uczę nadczłowieka. On jest tym piorunem, on jest tym obłędem! - Gdy Zaratustra tak zakończył, krzyknął jeden z ludu: "Słyszeliśmy już dosyć o linoskoku, pokażcież nam go wreszcie": I lud cały śmiał się z Zaratustry. Jakoż linoskok, sądząc, że na niego przyszła kolej, imał się swego dzieła.

Zaratustra jednak spoglądał na lud i dziwił się. Poczem rzekł temi słowy:

Człowiek jest liną rozpiętą między zwierzęciem i nadczłowiekiem, - liną ponad przepaścią. [] Patrzcie, jam jest zwiastunem błyskawicy, jam jest ciężką kroplą z chmury: ta błyskawica zwie się nadczłowiekiem.

Gdy Zaratustra wyrzekł te słowa, spojrzał na lud wokół i zamilkł. "Oto stoją głusi, - rzekł do swego serca, - i oto śmieją się: nie rozumieją mnie. Jam nie jest językiem dla tych uszu. [] Lecz oto wydarzyło się coś, wobec czego wszystkie usta oniemiały i wszystkie oczy słupem stanęły. Linoskok rozpoczął właśnie swe dzieło; wyszedł on z poza małych drzwiczek i posuwał się po linie, rozciągniętej między dwoma wieżami, i tak oto wisiał ponad rynkiem i ludem.

[] Co rzekłszy do swego serca, wziął Zaratustra trupa na plecy i ruszył w drogę".( F. Nietzsche, Tako rzecze Zaratustra, tłum. Wacław Beret).

W tym momencie w spektaklu dokonuje się rozdarcie, jakaś wyrwa. Teatr, jak ten tancerz - linoskoczek, spada z liny, odrywa się od rzeczywistości. Droga, którą podążył Zaratustra, znajduje się całkowicie w świecie wirtualnym, w świecie idei, w wyobraźni geniusza albo szaleńca, dlatego zmieniają się środki reżyserskie, dlatego zmienia się aktor.

Druga część - lot (swobodny upadek).

Trzecia część - lądowanie (Czerwony pokój. Brat i siostra. Ponownie na placu miejskim).

Nick: Vonaufas

21. 12. 2008.

Kiedy zająłem miejsce na balkonie z, jak mi się wydawało, dobrym widokiem, koło sceny zaczęła się jakaś afera - chyba ktoś zajął nie swoje miejsce? Niektórzy widzowie wybiegli na scenę, a chłopak w czerwonych sztruksowych spodniach coś emocjonalnie wykrzykiwał. Jak się okazało - to był właśnie Zaratustra i to on przemawiał na placu.

W żaden sposób nie mogłem znaleźć napisów - okazało się, że z balkonu można je było zobaczyć chyba tylko leżąc, a jak się siedziało z pochyloną bardzo nisko głową, to można było zobaczyć dolną linijkę, jeśli był akurat dłuższy tekst. Bo teksty jedno-dwuwersowe wyświetlane były na samej górze ekranu. Ale nawet dolne wersy, które można było zobaczyć, od czasu do czasu zasłaniał półnagi facet, który nie wiadomo dlaczego ganiał wzdłuż tego ekranu. Jak się lepiej przyjrzałem - to on nie był całkiem goły, miał pasiaste majtki. Dopiero później zrozumiałem, że to był linoskoczek, dla którego (a nie Zaratustry) zebrali się bohaterowie. Chyba ktoś zwrócił uwagę obsłudze, bo w drugiej i trzeciej części, kiedy się już przesiadłem do pierwszego rzędu, napisy były wyświetlane na dolnej części ekranu.

Jasne, że aforystyczną, imitującą i Awestę i Koran, niemal nawiedzoną książkę Nietzschego nie tak łatwo przenieść na scenę. Lupa inscenizował niektóre epizody, gdzie są wyraziste postaci (typu królowie, zabójca Boga, papież - oczywiście papież przypomina zmarłego Jana Pawła II z jego charakterystycznym pochyleniem głowy, cień itp.), ale szczególnego materiału do stworzenia charakterów i gry aktorskiej tam nie ma - tak, coś tam pokrzyczeć, albo uparcie zadawać Zaratustrze pytania. Zresztą, w drugim akcie Zaratustra wydawał mi się niepodobny do tego, z aktu pierwszego - jakby wydoroślał, zmienił się, stał się brzydki. Podstawowy konflikt spektaklu - między ideą nadczłowieka a poniżeniem i fizyczną ohydą człowieka (na drugim planie - konflikt między tym, co wzniosłe i wulgarne, jak w mowach królów). Stąd - podkreślanie nędznej cielesności człowieka: sam Zaratustra w białych bawełnianych majtkach - jak Hindus (no, on zresztą i historycznie jest prawie Hindusem). Towarzysz królów - jakby osioł, na golasa podbiegał do pierwszego rzędu i omal nie wbił swoich klejnotów w nos pewnej nobliwej staruszki siedzącej koło mnie. Nietzsche w trzecim akcie - jest gruby, obrzmiały (nie ma wąsów i orlego profilu jak na portretach), gołego kąpie w wannie matka z siostrą, na golasa z wypiętym brzucholem przechadza się po scenie. Zresztą, właśnie w trzecim akcie, który został oparty na autentycznym dramacie (Schleefa o Nietzschem) aktorzy mają w końcu co grać, a Nietzsche (Fritz, ale to też Nietzsche nr 3) był bardzo przekonującym oszołomem, mama z siostrą też bardzo wyraziste. Tak jak w "Mewie", portal sceny został opasany ogniście czerwoną taśmą, zaś w trzecim akcie cały pokój jest w tonacjach purpury, niczym w powieści Strindberga.

Końcówka - Nietzsche pośród ubogich, jedzących bezpłatną zupę, pośród sutenerów i prostytutek, jedną z nich zresztą zamordował lokalny "nadczłowiek". Pierwsze dwa akty są jakby "przeciwko kościołowi", popierające idee nadczłowieka i wiecznego powrotu, trzeci akt - odwrotnie, dyskredytuje również ideę nadczłowieka. Wyszła jakaś taka heglowska synteza, tylko odwrotnie (wszystko zdyskredytowane, pozostaje tylko wypreparowany element artystyczny).

tłum. Agnieszka Lubomira Piotrowska

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji