Artykuły

Chyba jestem szczęściarą

- Na co dzień nie czuję piętna tzw. gwiazdy. Przede wszystkim jestem aktorką, staram się spokojnie i uczciwie uprawiać swój ogródek - mówi MAŁGORZATA KOŻUCHOWSKA.

Kiedyś myślała, że jak jej się nie uda z aktorstwem, zostanie pilotem wycieczek. "M jak miłość" dało jej wielką popularność i statuetkę Telekamery 2004. Za tym poszły kolejne sukcesy. A jednak Małgorzata Kożuchowska [na zdjęciu] ani myśli o odcinaniu kuponów.

Łatwo połączyć bycie gwiazdą z aktorstwem?

- Na szczęście na co dzień nie czuję piętna tzw. gwiazdy. Przede wszystkim jestem aktorką, staram się spokojnie i uczciwie uprawiać swój ogródek. To, że dwa razy w tygodniu pojawiam się w telewizji, sprawia, że jestem osobą rozpoznawalną. I ma oczywiście swoje konsekwencje, ale najczęściej są one bardzo miłe.

Z jakimi nadziejami szła Pani na studia aktorskie?

- Wyobrażałam sobie siebie jako aktorkę teatralną. Film i telewizja były dla mnie abstrakcją. Ale los się do mnie uśmiechnął. Jeszcze na IV roku zadebiutowałam w kinie, Teatrze

TV oraz dostałam angaż w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Od początku nie musiałam więc wybierać np. między sceną a telewizją. Tak jest zresztą do tej pory. Chcę się rozwijać, pracując na różnych polach. Dzięki temu nie ma nudy.

To najważniejsze: nie nudzić się?

- Nie, ale dzięki temu nie wpada się w rutynę. Nie odcinam kuponów, tylko cały czas próbuję nowych rzeczy. Nie wolno myśleć - to już było, ja już to umiem. Cały czas się uczę, a nowe wyzwania powodują, że jestem gotowa do ciągłych poszukiwań i odkrywam w sobie nowe możliwości. Jeszcze wiele przede mną. Jestem młoda. Teraz buduję swoją wiarygodność. Wierzę, że dzięki temu ludzie będą mi ufać i powierzać nowe, fascynujące zadania.

Szkoła teatralna to był czas nieustannej euforii?

- Kiedy dostałam się do warszawskiej PWST, spełniło się moje marzenie. Potem przez jakiś czas nie mogłam się tam odnaleźć. Może dlatego, że opuściłam rodzinne miasto i musiałam zacząć żyć samodzielnie, wziąć za siebie pełną odpowiedzialność? Szkoła teatralna to wytężona praca od rana do nocy. Naiwnie myślałam, że podczas studiów zrobię wszystko, na co zabrakło mi czasu w ogólniaku. Chciałam zapisać się na kursy językowe, tenis, jazdę konną. Nie było o tym mowy. Każdą wolną chwilę poświęcaliśmy na próby, przygotowania do zajęć.

Czuła się Pani pewnie?

- Na początku w szkole panowała atmosfera nieustannego konkursu. Wiedzieliśmy, że nie wszystkim będzie dane te studia skończyć. Wciąż byliśmy oceniani, musieliśmy udowadniać, że mamy talent, osobowość, predyspozycje do tego zawodu. To było trudne i stresujące. Kiedy okazało się, że zostaję, że warto we mnie inwestować, odetchnęłam z ulgą. A z drugiej strony zrozumiałam, że nie chcę być aktorką za wszelką cenę. Gdyby okazało się, że nie mam pracy, albo otrzymywane role mnie nie satysfakcjonują, poszukam sobie innego zajęcia.

Co by to miało być?

- Już o tym nie myślę (śmiech). Wtedy sądziłam, że mogłabym być pilotem wycieczek. Oprowadzać je po różnych zakątkach Polski, opowiadając rozmaite ciekawostki, albo wyjeżdżać do innych krajów. Zależało mi na kontakcie z ludźmi. Tak, chyba byłabym atrakcyjnym pilotem (śmiech).

Przyjaźnie z czasów szkoły przetrwały? Z Agatą Kuleszą wynajmowałyście wtedy maleńkie mieszkanko na Starym Mieście...

- Oczywiście. Z przyjemnością wspominam to nasze studenckie życie. Z Agatą mieszkałyśmy bardzo blisko szkoły, więc drzwi właściwie się nie zamykały. Kiedy uciekał ostatni autobus albo nie warto było nocą wracać na drugi koniec miasta, goście zostawali u nas. Teraz na różne spotkania brakuje czasu, ale przyjaźnie pozostały. Z Agatą mamy stały kontakt. Pomogło mi także to, że dużą grupą poszliśmy do Dramatycznego. Początek pracy był dzięki temu łatwiejszy, bardzo nawzajem się wspieraliśmy.

Potrafi Pani dążyć do celu. Przykładem spektakl "Blue Room"...

- Przeczytałam w "Filmie", że angielski dramaturg David Hare dla Nicole Kidman napisał współczesną wersję sztuki "Korowód" Schnitzlera. "Korowód" znałam i bardzo mi się podobał, więc sprowadziłam ten tekst z Londynu. Przeczytałam go i odłożyłam, zajęta innymi sprawami. Cały czas jednak myślałam, że to trzeba będzie zrobić. Po jakimś czasie zadzwonił do mnie Dariusz Kordek, mówiąc, że jest ciekawa sztuka, ja jej na pewno nie znam, ale grała w niej Nicole Kidman. Ja na to: "Ta sztuka leży u mnie na biurku. Powiem Ci, jak wygląda okładka". Był w szoku. Zrobiliśmy ten spektakl z reżyserem Krzysztofem Zaleskim. Bardzo lubiłam grać tę sztukę. Chyba jestem szczęściarą.

Przełomem był dla Pani "Kiler".

- Na pewno. Nikt nie spodziewał się takiego sukcesu. Przecież od tego filmu znowu zaczęła się moda na polskie kino. Dla mnie to było niesamowite doświadczenie. Miałam tremę, nagle znalazłam się w gronie największych gwiazd. Zadanie też nie było łatwe - miałam podawać piłki, żeby Czarek Pazura mógł strzelać gole. Postawiłam sobie dwa cele: nie przeszkadzać wielkim i nie zginąć wśród nich.

Jaki film wspomina Pani ze szczególnym sentymentem?

- Choćby odcinek serialu "Przeprowadzki". Bardzo go lubiłam, podobnie jak moją bohaterkę - zwariowaną, temperamentną, a przy tym wzruszającą. Poza tym jest to jedna z niewielu w mojej karierze ról kostiumowych. Wspaniała była też praca z reżyserem Leszkiem Wosiewiczem. Bardzo bym chciała znowu się z nim spotkać. Chyba nadajemy na tych samych falach.

Planuje Pani przyszłość? Teraz jest czas na pracę, a potem na...

- Jestem realistką. Wiem, że nie zawsze będę w stanie pracować z takim natężeniem. Ten zawód jednak wiele kosztuje, wypala. Trzeba czerpać, a nie tylko dawać. Staram się tak organizować sobie czas, żeby znaleźć momenty na ładowanie akumulatorów. Nadrabiam wtedy zaległości w lekturach, w życiu towarzyskim i byciu samej ze sobą. Wtedy nic nie muszę. A przyszłość? Chciałabym móc decydować od początku do końca, co chcę robić.

Teraz odrzuca Pani propozycje?

- Zdarza się.

Łatwo grać Hankę Mostowiak kolejny rok, w 270. odcinku serialu?

- Bywa trudno. Ważne jest nastawienie, przekonanie samej siebie, że to wciąż jest ciekawe. Scenariusz pisze Ilona Łepkowska, która jest świetną obserwatorką i myślę, że lubi swoich aktorów. Ona pilnuje, żebyśmy nie zaczęli nudzić się swoimi bohaterami, jest czujna. Za to jestem jej ogromnie wdzięczna. Przez te cztery lata, kiedy kręcimy "M jak miłość", Hanka bardzo się zmieniała. Pracowałam z różnymi partnerami, grałam różne historie, przeżyłam z nią wiele perypetii. Choć to cały czas jest Hanka Mostowiak, mogę w niej tak naprawdę zmieścić kilka różnych postaci.

Bywa, że ludzie nie widzą Małgorzaty Kożuchowskiej, tylko Hankę?

- Udało mi się chyba pozostać Małgorzatą Kożuchowska - aktorką wcielającą się w różne role, a nie Hanką Mostowiak albo np. Ewą z "Kilera". Rzadko zdarza się, że ludzie krzyczą za mną "O, Hanka idzie". Większość wie, że nazywam się Małgosia.

W ubiegłym roku dostała Pani Telekamerę i Złotą Kaczkę. To były ważne chwile?

- Szczerze? Bardzo ważne i niesamowicie wzruszające. Doszła jeszcze nominacja do Feliksa za rolę w "Błądzeniu" Jerzego Jarockiego w Teatrze Narodowym. Wcześniej nie czułam się rozpieszczana. Wydawało mi się, że muszę włożyć we wszystko bardzo dużo wysiłku, żeby ktoś to zauważył, docenił. Sądziłam, że muszę przedrzeć się przez "blondynkę", przez swój komediowy wizerunek, charakterystyczny głos. Cały czas musiałam coś udowadniać. Te nagrody były prawdziwym wyrazem uznania. Było mi bardzo, bardzo miło.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji