Święta Iwona
Żadnych szczebiotów ani balecików w wykonaniu dworskich notabli, żadnego pląsania i minoderii, nic z tego, do czego przyzwyczajały nas rozmaite, niedobre zwykle "Iwony". Żadnej nachalnej aktualizacji, tanich uwspółcześnień, publicystyki. W zamian za to intensywna aktualność wynikająca z dotykania intymnej tkanki egzystencji i ostre, karkołomne zestawienie groteski z tragedią, odsłanianie metafizyki, czyli właściwie groteska w całej jaskrawości, od gromkiego śmiechu do dreszczu grozy. "Iwona księżniczka Burgunda" Gombrowicza w rękach Grzegorza Jarzyny.
Jarzyna po świetnym debiutanckim "Bziku tropikalnym" w warszawskich Rozmaitościach rozbudził wielkie nadzieje i oczekiwania. Do krakowskiej roboty przyjął nowy pseudonim artystyczny. Z warszawskiego Horsta d'Albertisa pozostał Horst, który tym razem kończy się swojskim nazwiskiem Leszczuk. Spod nowej maski wyziera jednak znajomy już teatr. Bardzo odrębny, osobny w kształtowaniu scenicznego świata. Dlatego będę używał właściwego nazwiska reżysera, bo nim będzie można podpisać teatr Jarzyny. Wiele bowiem wskazuje na to, że Jarzyna tworzy solidne podstawy własnej teatralnej poetyki i gramatyki, jakby przygotowywał się do "otwarcia" teatru autorskiego. Przede wszystkim manifestuje odrębność scenicznej rzeczywistości, która nie naśladuje żadnej innej, nie raczy się realizmem ani życiową szmirą. Ma swoją własną tajemnicę zamkniętą w ułomnym kosmosie sceny jak pestka w miąższu o nieokreślonej strukturze. I właśnie ta tajemnica, zagadka, nadaje kierunek scenicznym zdarzeniom. Drugim charakterystycznym znakiem teatru Jarzyny jest sięgnięcie do znaków i symboli kultury masowej, jej stereotypów i kalek, schematów, które w zetknięciu z grozą niepoznawalnego ujawniają swoje groteskowe oblicze. Tu się będzie "zbydlęconych" ludzi końca naszego wieku odbydlęcać. A żeby odbydlęcać, czasami trzeba działać przez skórę, tyle tylko, że zawsze z teatralnym dystansem. Nawet jeśli pojawią się tu elementy rytuału, egzotycznej antropologii, zawsze będą mocno osadzone w teatralnej ramie. Działać przez skórę można też, powiedzmy, filozoficznie.
Z takim reżyserskim aparatem, będącym jeszcze silą rzeczy prototypem na etapie eksperymentowania, Jarzyna zabrał się do "Iwony". Przede wszystkim chyba chciał zerwać z dotychczasowymi "Iwonami", uczynić ze wszystkich postaci żywych ludzi, a nie papierowe postacie obarczone interpretacyjnymi obowiązkami. Najlepszym na to przykładem jest sama Iwona, która nie jest kukłą i bezwolną kretynką mającą kłopoty z normalnym poruszaniem się czy elementarnymi codziennymi zachowaniami. Co więcej, nie jest dziewczyną szkaradną ani upośledzoną. Magdalena Cielecka obsadzona w tej roli jest wprost dziko atrakcyjna. Jedyna różnica między nią i całym dworem to otwartość, szczerość czy, jak kto woli, naiwność. Iwona nie węszy od samego początku podstępu w poczynianiach Filipa (Marek Kalita), przyjmuje jego propozycję jako intencję czystą i szczerą. Od tego już tylko krok do prawdziwego uczucia między Iwoną i Filipem, kulminującego w narastających i coraz bardziej intensywnych dotykach. Dotknięcie zostaje zatrzymane w kadrze i utrzymane aż do wygaśnięcia świateł.
Wszystko jednak rozpoczyna się od "cudownego zachodu słońca". W mroku wyjdą na jaw mroki dworskich dusz. Tym dworem rządzi istotnie król i królowa. To oni nakręcają sprężynę dramatu. Nie intrygi i podszepty, lecz królewska wola doprowadzi Iwonę do śmierci. Mieczysław Grąbka grający króla jest królem doskonałym. To bez wątpienia jedna z najlepszych ról, jakie ostatnio mogliśmy zobaczyć w teatrze. Wygląda jak iberyjski władca z barokowego portretu. Potężny, z głową zwieńczoną lekko sfilcowanymi lokami. Jak przystało na władcę iberyjskiego jest królem szalonym, zachowującym pełnię władzy, a więc groźnym. Królowa Anna Polony niestety wyłamuje się z porządku przedstawienia i łamie jego reguły, daje się ponieść komediowej szarży, przez co traci to, co mogłoby być w niej przerażające, popada w złą teatralną gombrowiczowską sztampę, którą łagodnie określić można mianem szczebiotu.
Iwona katalizuje wszelkie mroczne postępki. Nie robi tego jednak umyślnie, nie prowokuje. Nawet jej osławione milczenie zdaje się nie wynikać z żadnej premedytacji. Może Iwona po prostu nie ma nic do powiedzenia i dlatego milczy? Tymczasem karaski zbliżają się nieuchronnie. Iwona posadzona przy śmiertelnym stole podejmuje próbę ucieczki. Rozpaczliwie miota się po pałacowej komnacie, z której nie ma wyjścia. Jest w tej scenie niezwykła groza, oto jeden jedyny raz teatr domknął nawias konwencji, uwolnił Iwonę z teatralnej sztuczności, pozwolił jej epatować widzów fizycznością lęku. Potem już szybko następuje zadławienie karaskami pochłanianymi w rozpaczliwym zapamiętaniu. Iwona dusi się ością w samobójczym szale. Zostaje męczennicą tego świata, odkupicielką Filipa, wygodną świętą dla dworu, świętą dobrą do umieszczenia na świętym obrazku. W finale spektaklu ciało Iwony podnosi się z katafalku, patetycznie lewitując. To niepotrzebne dopowiedzenie żywota teatralnej świętej. "Metafizyka" to słowo nadużyte, a dopisanie go do teatru jest zawsze ryzykowne. Łatwo obśmiać teatralne tajemnice i udowodnić królowi, że jest nagi. Teatr przecież wymaga wiary, bez wiary nie będzie żadnej metafizyki. Jarzyna wydobył z groteski cały jej śmiertelny mrok i grozę, całą metafizyczność groteskowego świata. Zmierzył się z tym, co najtrudniejsze, czego nie można dotknąć ani poznać, a co jest istotą wszelkich teatralnych poczynań. Dotknął metafizyki relacji międzyludzkich. Pozostał w tym wierny Gombrowiczowskiemu kościołowi międzyludzkiemu.
Nie razi mnie to, że reżyserska młodość Jarzyny musi się wyszumieć, co przejawia się nadmiarem reżyserskich pomysłów, bo wszak zdolność redukcji jest cechą twórców dojrzałych. Przypomnę więc dla świętego spokoju, że Jarzyna dopiero zaczyna swą teatralną pracę. Wygląda na ducha niezależnego, który wszystkiego nauczy się na własnych błędach. Chwilowo zapewne boleśnie dotknął wszystkich egzegetów Gombrowicza. Niech się za nim wstawi nie odnotowana w kościelnych pismach święta Iwona.