Artykuły

Uczucie na deskach (fragm.)

Miłością sztuka żywiła się jak światem świat i żywi się, chwała Bogu, nadal w naszej niesprzyjającej namiętnościom, pośpiesz­nie cynicznej i oschłej epoce. Tyle że rozmaicie to wychodzi w poszczególnych dziedzinach; wygląda na to, że teatrowi wy­chodzi stosunkowo najmarniej.

Gombrowicz czy Mniszkówna?

Jednym z najoryginalniejszych wynalaz­ków Witolda Gombrowicza była panna Iwo­na zwana Cimcirymci: brzydka, niemrawa, ospała. Nieszczęsna istota, budząca z począ­tku nawet litość, rychło jednak ujawniająca swą siłę: siłę soczewki, w której skupiają się i ujawniają ludzkie brudy i wstydy, małości i stłumienia, nabierając mocy tak wybucho­wej, że trzeba stworzenie unicestwić. Nie było wcześniej takiej postaci i takiego me­chanizmu w całej dramaturgii, nic też dziwnego, że "Iwonę, księżniczkę Burgunda" grywa się dość chętnie na świecie, wpisując przy tym w Gombrowiczowską psychospo­łeczną pułapkę całkiem rozmaite diagnozy i przesłania. Niekiedy oszałamiająco odległe od oryginału. Na przykład w Starym Teatrze w Krakowie, gdzie niespodziankę zwiastuje już samo nazwisko wykonawczyni umie­szczone przy imieniu tytułowej bohaterki.

Kto widział na scenie lub ekranie piękną i temperamentną Magdalenę Cielecką, ten z miejsca wie, że o żadnej Cimcirymci nie mo­że być mowy. Jej Iwona tuż po wejściu na scenę jest jeszcze nieco pobrzydzona i nieo­krzesana. Ale już po chwili rozświetla się od wewnątrz szaloną miłością od pierwszego we­jrzenia: miłością do księcia. I galopem wy­chodzi z Gombrowiczowskiej funkcji biernej prowokatorki: jest kobietą z krwi i kości, nie­co milczącą, może nieśmiałą, acz całkiem nor­malną. Kocha, walczy o uczucie, jest komu­nikatywna - ile trzeba. I pięknieje ze sceny na scenę. Reżyser Horst Leszczuk (to ten, który pod innym pseudonimem zrobił w ze­szłym sezonie "Bzika tropikalnego") delektu­je się jej urodą. Ustawia w bezsłownej scenie na proscenium: zamyśloną, dumną, heroicz­ną, w królewskim płaszczu z podniesionym kołnierzem. A z tyłu wolno i groźnie sunie na nią cała teatralna ściana.

Albowiem zakochanej grozi niebezpieczeń­stwo, którego źródłem jest cały ten niecieka­wy światek: król (Mieczysław Grąbka) z fry­zurą hiszpańskich infantów i duszą jowialne­go lowelasa, królowa (Anna Polony) zakom­pleksiona poetka, diaboliczny szambelan (Ro­man Gancarczyk) z ogoloną głową i lisim spo­jrzeniem. To oni, pełni grzeszków i brudów, nie będąc w stanie znieść wśród siebie istoty niezbrukanej, szykują zamach. Niby "z góry, w majestacie", ale tak naprawdę z dołu, po bandycku. Piękna Iwona próbuje panicznej uciecz­ki, groźne zbiry skutecznie tarasują wszystkie wyjścia. Agresywna przemoc wdziera się w muzykę, rozsadza od środka każdy słodko-dworski taniec. Przerażona, zmaltretowana dziewczyna wpycha w końcu do ust dławiące karaski. A później, leżąc już na marach, wol­niutko unosi się w górę, lewitując ku rajom, których - niepokalana - pozostała godna.

Widowisko ogląda się świetnie - jak za­wsze u tego reżysera o wielu nazwiskach; gorzej, gdy przychodzi pomyśleć nad treścią spektaklu. Dziewczyna znikąd, zakochana, piękna, czysta - i z drugiej strony podły, go­dzien pogardy establishment sprzysiężony przeciwko niej, intryga, prześladowanie, mord. Gombrowicz to czy Helena Mniszek? Po diabła było rozbierać przemyślną i orygi­nalną maszynkę, by sklecić z jej części tak prościutki, schematyczny propellerek? Od­sprzedawać demaskatorską drapieżność "Iwony" (przechodzoną, ale jeszcze spraw­ną) i kupować za to lukier powierzchownie szlachetnej bajeczki? Usilnie tłoczyć melodramatyczne poniekąd sentymenty w tekst predestynowany do całkiem innych zadań?

W paralogizmach krakowskiego przedsta­wienia, jak w Iwonowej soczewce, zbiegają się i odbijają wstydy i wykręty, będące udzia­łem teatru próbującego mówić o uczuciach wyższych. Gdyby Horst Leszczuk chciał po prostu zrobić spektakl o zakochanej heroi­nie i jej konflikcie z otoczeniem, znalazłby przecież co niemiara niesłusznie zapomnia­nych sztuk poświęconych bezpośrednio ta­kiej bohaterce i takiemu konfliktowi. Tyle że wówczas nie wystarczyłby symboliczny obrazek. Trzeba by wyjść poza schemat, po­dłubać w psychologii, poszukać prawdy sce­nicznego dyskursu, ukazać miłość w zmien­ności, migotliwości, rozwoju. Czy nie za du­żo zachodu? Czy nie bezpieczniej lekko podpsuć Gombrowicza, wycisnąć zeń grotesko­wy sos i podlać nim nie dość doprawioną potrawę? Nic do siebie pasować nie będzie, ale oryginalności smaku nikt wszak nie za­przeczy. Zwłaszcza gdy kucharz umie tak gracko mieszać.Gorzej, gdy kucharze nawet tego nie po­trafią.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji