Festiwal w Awinionie. Niewdzięczna prostota.
Jakie to tradycyjne, jakie polskie - powiedziała jedna z młodych Francuzek, gdy o wpół do pierwszej w nocy z soboty na niedzielę kilkuminutowe brawa zakończyły "Iwonę, księżniczkę Burgunda" w reżyserii Grzegorza Jarzyny ze Starego Teatru w Krakowie. Ale pierwszy od lat polski spektakl na festiwalu awiniońskim podobał się publiczności.
Na tle rozszalałych w pseudo-awangardowej pasji reżyserów prezentujących swe przedstawienia w Awinionie, Jarzyna rzeczywiście wyrasta na tradycjonalistę. Nie tylko zresztą we Francji. Po premierze "Bzika tropikalnego" w warszawskich Rozmaitościach został okrzyknięty jednym z najzdolniejszych przedstawicieli młodego i, cokolwiek by to znaczyło, "czaderskiego", transowego teatru. Oceniając dziś zarówno "Iwonę", jak i późniejszego "Doktora Faustusa" oraz "Myszkina" trzeba zweryfikować znaczenie formuł używanych do określenia twórczości Jarzyny. Wypada zgodzić się z młodą Francuzką oglądającą spektakl na awiniońskim festiwalu. Ale o wiele ważniejsze wydaje się to, co tak naprawdę interesuje młodego reżysera na scenie - są to najprostsze ludzkie uczucia. W "Doktorze Faustusie" była to niezrealizowana ojcowska miłość, miłość ważniejsza od wielkiej sztuki. W "Myszkinie" niedojrzałość młodych ludzi gubiących się w starciu z cynizmem świata konwenansów, dorosłych i wielkich pieniędzy.
Głównym motywem "Iwony" jest prostota, która nie chce się wdzięczyć. Krakowskie przedstawienie mówi o wielkim paradoksie kobiety pięknej, ale zamkniętej, może nie dość błyskotliwej, ale uczciwej, wiernej sobie, o co tak trudno na dworze. Iwona Magdy Cieleckiej jest jak stała, niezmienna wartość. Przyciąga urodą i tajemniczością, jak każda kobieta, ale tak naprawdę jest tajemnicy pozbawiona. Za jej milczeniem nie kryje się żadna gra. Jest absolutnie szczera, nie kokietuje, nie zwodzi, przez co skazuje się na niezrozumienie tych, którzy bez huśtawki uczuć, wojny płci, czują się chorzy, niespełnieni, uważają, że życie traci smak. Książe Filip Marka Kality takiej prostej, bardzo dziewczęcej wizji miłości nie może sprostać. Wikła się w romans z Izabelą, przymyka oczy na zawiązujący się przeciwko Iwonie spisek. Ale też trudno mieć do niego pretensje. Iwona i on są z innych światów. Jeśli łączyła ich chociaż przez chwilę miłość - była to miłość, pomimo szczerych intencji, wymyślona, pozbawiona szans.
"Iwona" bywa polem teatralnych eksperymentów. Jarzyna wyreżyserował spektakl w bardzo klarowny sposób, dbając o czytelność rysunku postaci. Tak bardzo, że można mu nawet zarzucić zbyt leniwy rytm spektaklu. Jakby chwilami brakowało reżyserowi ekspresji i siły wyrazu, a może i odrobiny ekscentryczności. Ale też trzeba przyznać, że na tym tle łatwiej akcentować Jarzynie te momenty, kiedy z dramatu Gombrowicza wyziera szaleństwo ludzkiej natury To grafomański monolog królowej (Małgorzata Hajewska-Kowalik) i scena tańca Szambelana (Roman Gancarczyk), kiedy świat pokazuje swoje oblicze rodem z koszmarnego snu. To klucz do krakowskiego przedstawienia, wzięty z Gombrowiczowskiego "Ślubu". Dwór jest dworem nie do końca, Król Ignacy Mieczysława Grąbki to może jakiś przebrany żul, Szambelan przypomina mordercę z bajki. Wszystko toczy się z jakąś siłą fatalną w przepaść i jak w groteskowym śnie nic na to nie da się poradzić. Iwona nie przemówi. W finale będzie odbijać się od niewidzialnych ścian, ale nie ucieknie przed swym przeznaczeniem. Jej miejsce jest za stołem, gdzie ma zakrztusić się ościstym karaskiem. A swoją drogą, Grzegorz Jarzyna mógłby powierzyć Magdalenie Cieleckiej bogatszą w tekst rolę. Na pewno ma ona coś do powiedzenia.