Artykuły

Gombrowicz bulwersuje do dziś

- Dojrzewałem z Gombrowiczem na przestrzeni 40 lat. Czuję się wobec niego i jego twórczości bardzo zobowiązany, ponieważ wiele mnie nauczył. Jednym z pierwszych moich spektakli po ukończeniu wydziału reżyserii była "Iwona, księżniczka Burgunda" - mówi MIKOŁAJ GRABOWSKI.

Spotkaliśmy Pana na tegorocznym wakacyjnym festiwalu gwiazd w Międzyzdrojach i nie jesteśmy tym zaskoczeni. To impreza interdyscyplinarna - teatralna, filmowa, plastyczna i muzyczna. Jest Pan aktorem, reżyserem i dyrektorem teatralnym...

- Jestem na festiwalu w Międzyzdrojach stałym bywalcem. Tak jak Waldemar Dąbrowski, obecny minister kultury, pomysłodawca tego festiwalu, jako jedna z niewielu osób uczestniczę w nim od samego początku. Graliśmy tu najpierw w spektakle z Teatru STU "Kwartet dla czterech aktorów", potem "Opis obyczajów". W kolejnych edycjach imprezy realizowałem cykl moich kawiarni artystycznych: "Soplicowo" na podstawie tekstów Adama Mickiewicza, "Cafe Chopin", "Cafe Antyczna", "Cafe Ziemiańska" z tekstami Gombrowicza. W tym roku ponownie przedstawiliśmy tego autora, fragmenty jego "Dzienników" w "Cafe Retrio". Aktorzy Teatru Starego wcielili się w autora "Dzienników": Jerzy Trela, Jan Frycz, Krzysztof Globisz, Jan Peszek. Retiro to podejrzana dzielnica, po której w czasie emigracji w Argentynie chadzał Gombrowicz. Formuła kawiarni artystycznej tak bardzo przyjęła się w Międzyzdrojach, że co roku, mimo trudności, staramy się ją kontynuować.

Czy festiwal będzie kontynuowany?

- Mówi się o finansowych kłopotach organizatorów festiwalu, ale nie ma mowy o tym, aby miało się z niego wycofać środowisko artystyczne, które mocno związało się z imprezą. W gruncie rzeczy nadal chętnie tu przyjeżdżamy. Festiwal bardzo wspierają same Międzyzdroje, bo jest to dla miasta wielka promocja. Pamiętam jak pierwszy spektakl "Kwartetu" przed laty graliśmy w kompletnie zniszczonej starej sali ośrodka kultury. Było to coś podobnego do klubu rolnika z przypadkową scenką, obecnie to zmodernizowana sala teatralna, sala wystawowa i piwnica dla kameralnych koncertów.

W jednym z wywiadów powiedział Pan, że teatr musi bulwersować widza i prezentować spektakle kontrowersyjne, o których się mówi. Czy sztuki Gombrowicza czy też związane z jego życiorysem, wystawiane przez Pana w Teatrze Starym, nadal budzą takie reakcje widowni?

- Dla mojego pokolenia sztuki Gombrowicza były odkryciem w 1956 roku, kiedy wydano w Polsce "Ślub" i "Trans-Atlantyk". Była to znajomość pisarza bardzo powierzchowna, bo jego "Dzienniki" docierały do niewielkiego kręgu odbiorców paryskiej "Kultury". Kolejne pokolenie poznało jego twórczość w całości, gdy wydano wszystkie jego utwory. W tej chwili następuje kolejna fala zainteresowania twórczością Gombrowicza. Przyznam się jednak, że kilka lat temu, gdy obejmowałem stanowisko dyrektora Teatru Starego w Krakowie, byłem pełen obaw o percepcję tego autora w Polsce. Jak przyjmie go najmłodsze pokolenie czytelników? Tymczasem okazało się. że Gombrowicz czytany z zupełnie innej perspektywy, okazał się autorem nadal aktualnym i modnym. Bulwersował nas na przykład "Trans-Atlantykiem", polskie wątki odnajdowaliśmy potem w "Ślubie", teraz w jego pogmatwanym, ciekawym życiorysie. Mój spektakl "Tango Gombrowicz", oparty o "Dzienniki" i "Trans-Atlantyk", żywiołowo odbierają także młodsi wiekiem widzowie. Wszyscy znajdujemy w jego twórczości nową perspektywę - egzystencjalną.

To jest bardzo osobista, Pańska wizja Gombrowicza.

- Dojrzewałem z Gombrowiczem na przestrzeni 40 lat. Czuję się wobec niego i jego twórczości bardzo zobowiązany, ponieważ wiele mnie nauczył. Jednym z pierwszych moich spektakli po ukończeniu wydziału reżyserii była "Iwona, księżniczka Burgunda", a potem nieraz reżyserowałem jego sztuki na przykład "Ślub" w austriackim Grazu. "Trans-Atlantyk" w Łodzi, który był pierwszą w Polsce sceniczną adaptacją tego dzieła. Jest nadal jednym z moich mistrzów, tak w dziedzinie formy artystycznej jak też sposobu kreowania relacji międzyludzkich.

Jak Pan sam kształtował się w rodzinnej Alwerni?

- To było dla mnie zawsze miejsce magiczne. W latach mojego dzieciństwa mieszkało tam zaledwie - jak mówiono - 500 "dusz". Przeszedłem tu coś, co było edukacją młodego człowieka w każdej perspektywie. Wyraziście, jak pod mikroskopem kumulowały się tu wszystkie absurdy rzeczywistości, jakie pojawiły się po wojnie, z którymi mógł się zetknąć miody człowiek wychodząc poza próg domu rodzinnego. To była skala porównywalna z filmem Felliniego "Amarcord". Podobnie jak bohater w tym filmie, spotykałem w Alwerni bardzo różnych ludzi: dziwnych, szalonych, pięknych, przeciętnych, ale i wyjątkowo ciekawych. A wszyscy oni byli bardzo indywidualni, oryginalni, niepowtarzalni. Każdy inny, każdy krystalicznie czysty w swoim - czasem nawet - dziwactwie, każdy stanowiący doskonały obiekt do obserwacji. Wspomnę tylko taki epizod, który mocno zapamiętałem z dzieciństwa. Koło Alwerni jest miejscowość Poręba-Żegoty, po wojnie Rosjanie spalili piękny pałac hr. Szembeków. Dwom starym schorowanym hrabiankom, siostrom, kazano zamieszkać w chłopskiej chacie, nie pozwolono nawet w ocalałych - przecież ich własnych -"czworakach". Widziałem jak na rynek w Alwerni wjeżdżały małym wózkiem zaprzężonym w kozy, rozmawiając ze sobą po francusku. Mama opowiadała, że przed wojną przyjeżdżały do Alwerni siedząc "po angielsku" na pięknych folblutach. Z dawnej świetności pozostały im jedynie wykwintne, żorżetowe suknie. Nie przystawały do komunistycznej rzeczywistości. Była to dla mnie pierwsza gorzka lekcja absurdu historii.

Na wybór Pana drogi teatralnej miała wpływ obecność w Alwerni znanego sanktuarium religijnego?

- Klasztor alwerniański był miejscem, w którym koncentrowała się zawsze religijna obrzędowość, tworząc swoiste misteria, w której uczestniczyła cala społeczność. Mogę się domyślać, że "strzelanka" połączona z kościelną procesją, miały dla mieszkańców Alwerni takie znaczenie, jak niektóre zjawiska teatru ateńskiego w starożytnej Grecji. Byłem z bratem Andrzejem, jako mały chłopak ministrantem i już to samo bliskie było teatru. Pamiętam jak odgrywaliśmy w okresie pomiędzy Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem jasełka. Grałem Palanta, czyli sługę (ojciec i wujowie grali postacie Śmierci, Turka czy Heroda) w scenach, które przedstawialiśmy chodząc od domu do domu z finalną wizytą w klasztorze. Dziś ta tradycja zanikła.

Jednak taka mała społeczność bywa bardzo krytyczna wobec młodego człowieka.

- Nie miałem powodu, aby obawiać się ludzi, może dlatego, że byłem, tzw. grzecznym dzieckiem Zdarzyło mi się wszakże, że mój rówieśnik w głupiej sprzeczce pokłuł mnie nożem, ale spory ludzi z Alwerni nie były nasycone jakąś szaloną nienawiścią, czy agresją. Ot, zawiści o przysłowiową miedzę, co nie znaczy, że krew się nie lała: ale to najczęściej po festynie. Uczyłem się świata patrząc na mały alwerski rynek. Widziałem w nim wielki kosmos.

Który z braci Grabowskich jest bardziej w Polsce popularny?

- Nie ma wątpliwości, że jako aktor o powszechnie znanej twarzy telewizyjnej jest nim Andrzej. Sam w pewnym momencie wybrałem drogę, aby stanąć za rampą, reżyserować a ostatnio zostałem menedżerem i dyrektorem ogromnego teatru. Nadal jednak pielęgnuję w sobie aktora, tak na scenie jak i w filmie (we wrześniu wszedł na ekrany film fabularny "Pręgi" w reżyserii Magdaleny Piekorz, w którym gram postać lekarza; grałem też w "Karierze Nikodema Dyzmy").

Pana żona Iwona Bielska jest aktorką, czy następne pokolenie Grabowskich będzie uprawiało zawód artystyczny?

- Nasz syn, który w wieku 10 lat grał Małego Lorda w mojej sztuce telewizyjnej, potem głównego bohatera w "Zwierzoczłekoupiorze" i Lassego w "Dzieciach z Buller-blyn", stwierdził już jako 12-latek, że "wygrał się" i postanowił jako młodzieniec studiować sztukę operatora filmowego.

Jakie przyjaźnie z dzieciństwa Pan nadal pielęgnuje?

- Jestem w Alwerni kilka razy w tygodniu, odwiedzając mamę, więc czasem spotykam moich znajomych, ale mojego szkolnego kolegę Wieśka Zielińskiego widuję zaledwie kilka razy do roku. To kwestia braku czasu.

Jest Pan artystą i dyrektorem bardzo zajętym...

- Tak, wiąże się to między innymi z nieustannymi podróżami artystycznymi ze spektaklami Teatru Starego po całym świecie, ostatnio do ojczyzny teatru - Grecji. Także nasze podróże w kraju, przygotowanie występów takich jak w Międzyzdrojach, absorbują mój czas. Reżyseruję w swoim teatrze, zapraszam na "Wyzwolenie" Wyspiańskiego, który to spektakl niedawno, (w maju br.) miał swoją premierę.

Konrad Szołajski zrealizował ostatnio film telewizyjny o Alwerni, wokół którego powstał konflikt między Panem a tym reżyserem. Dlaczego?

- Odpowiem fragmentami listu do Prezesa Telewizji Polskiej, Jana Dworaka, który poprosił mnie o obejrzenie filmu i ewentualną zgodę na jego eksploatację:

"Otóż po obejrzeniu filmu K. Szołajskiego stwierdzam z bólem, że nie jest to ten film, który miał powstać, którego pomysł zrodził się w mojej głowie wiele lat temu, kiedy po raz pierwszy K. Szołajski zwrócił się do mnie z propozycją nakręcenia o mnie filmu. Odpowiedzią moją wtedy była nakreślona wizja; będzie to film. w którym ja będę opowiadał o tym dziwnym i tajemniczym miejscu mojego urodzenia, o Alwerni. Będę opowiadał - przywołując sceny z dzieciństwa - o miejscu, które ukształtowało moją osobowość; miejscu, dzięki któremu rodziły się moje późniejsze spektakle. Powodem mojego bólu jest odstępstwo reżysera filmu od zaakceptowanego przez TV. a pisanego wspólnie ze mną scenariusza. Idzie za tym o naruszenie nie tylko sensu moich opowieści, ale podstawowej konstrukcji filmu, który bez osoby narratora staje się po prostu niezrozumiały dla widza. Nie chcę jednak komentować artystycznego brzmienia filmu - bardziej bolą mnie w nim przekłamania dotyczące mojego życiorysu. Bo to w końcu mój życiorys i moje o nim opowieści, a nie - jak sugeruje w napisach reżyser - plotki o mnie. zasłyszane jakoby z alwerskiego rynku. Boli mnie więc zawłaszczenie mojej biografii, boli dowolne posługiwanie się materiałami z moich spektakli, a także komentarz końcowy filmu.(...)

Dość brudu wylano przy okazji tego filmu -niech więc skończy się ten ciąg nieprawości - zgadzam się na emisję filmu, jednak prosząc telewizję o wycięcie ostatnich sekwencji filmu (quasi erotyczne oblewanie się mlekiem) i zlikwidowanie ostatnich napisów mówiących o przypadkowości pojawienia się w tym filmie takiej figury jak Mikołaj Grabowski. To są naprawdę szczyty zakłamania. Decydując się na ten krok mam także na względzie tych, którym wiele zawdzięczam. Są to mieszkańcy Alwerni, jest to Klasztor 0.0. Bernardynów z jego dawnym Gwardianem O. Leoncjuszem Cyronikiem, oraz tych, którzy nie mając świadomości, że produkcja filmu jest zatrzymana przez telewizję, włożyły weń swoją pracę czy też pieniądze."

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji