Artykuły

Na scenach Teatru Polskiego we Wrocławiu

We wrocławskim Teatrze Polskim Jacek Bunsch i Jam Buchwald zmierzyli się z diabłem. Każdy zupełnie inaczej, innymi środkami teatralnymi, z zupełnie innego punktu widzenia. Wystawiając adaptację "Dzieci Arbatu" Anatolija Rybakowa Jacek Bunsch sięgnął po diabła buszującego w historii, siejącego spustoszenia wśród całych narodów, działającego spektakularnie w sposób przerażający, okrutny i obrzydliwy. Jan Buchwald zainteresował się diabłem kameralnym, intymnym, ukrytym w strojach XVIII-wiecznych salonów i w eleganckiej retoryce tamtej epoki, diabłem panoszącym się w obyczajach i błahych rozmowach, którego się lekceważy, kwestionuje, czasami toleruje, nierzadko... lubi.

Powieść "Niebezpieczne związki" Choderlosa de Laclos uważa się właściwie za wdzięczną i pikantną ramotkę. A jednak niespodziewanie ożyła w 1985 r. za sprawą Anglika Christophera Hamptona, który przerobił ją na teatralną sztukę. Z kolei na polskie sceny (dotychczas trzech teatrów) weszła dzięki przekładowi Piotra Szymanowskiego. Temat więc chwycił, choć wydawałoby się, za po rewolucji obyczajowej hippiesów, pismach Marcusego, spektaklach Living Theatre, dramatach Albeego i Heinera Mullera problemy wierności małżeńskiej, zdrady, cnotliwości itd., itp., jako nieprzyzwoicie niemodne, mamy już "z głowy", jeśli nie na zawsze, to co najmniej na jedno pokolenie, i że trudno teraz liczyć na powodzenie formy stylizowanej na osiemnastowieczny dramat. Tymczasem w Anglii sztuka Hamptona zdobyła rozgłos i kilka poważnych nagród. Zapewne niebagatelną rolę w tym sukcesie gra upodobanie, jakie angielski teatr żywi dla klasycznej formy, a także szacunek, jakim darzy kunszt aktorski najzupełniej tradycyjnie rozumiany. We Wrocławiu Jan Buchwald dobrał aktorów, jak tylko można było najlepiej. W głównych rolach pary cynicznych partnerów grają Teresa Sawicka (Markiza de Merteuil) i Jerzy Schejbal (Wicehrabia de Valmont). Diabeł wcielony w Sawicką jest zmysłowy i pełen temperamentu. Przebiegłość i złośliwą intrygę kryje za serdecznością, wdziękiem i kobiecością. Najważniejsza jest tu warz. Sawicka gra mimiką, błyskiem oczu, uśmieszkiem zmieniającym się z dobroci w ironię. Jej markiza to diabelna emancypantka, którą pożera ambicja okazania się bardziej zwycięską i bardziej pozbawioną skrupułów od najniebezpieczniejszego z mężczyzn. Jedyne co można jej zarzucić, to pewną obyczajową mieszczańskość, jaką momentami ujawnia w postaci Markizy.

Jerzy Schejbal jest w tym spektaklu wart wszystkich pieniędzy. Jak na inteligentnego uwodziciela przystało, wabi przede wszystkim głosem. Jego Wicehrabia to człowiek pełen uroku. Wyrafinowany, wrażliwy, nieco zniewieściały. To jednocześnie Molierowski Don Juan i Bułhakowowski Woland. Ja-widz, który dobrze zna jego zamiary, też się nabieram na te diabelskie sztuczki.

Nie ma w tym spektaklu chybionej roli. Każdy epizod ma czytelną koncepcję. Drugoplanowa rola Pani de Rosemonde, zagrana przez Igę Mayr, to prawdziwy majstersztyk aktorstwa.

Grażyna Krukówna stworzyła zabawną postać głupiej, ale poczciwej Pani de Volanges, a Kamila Sammler piękną i subtelną alegorię Dobra w postaci omdlewającej Pani de Tourvel. Zabawny był Tomasz Lulek jako Kawaler Danceny...

Reżyser i aktorzy dokonali tu niemałej sztuki unikając w spektaklu wulgarności i drastyczności. A przecież są W tym przedstawieniu ostre przyprawy, choćby niewybredne zabawy z kurtyzaną (świetnie zagraną przez Halinę Śmielę-Jacobson) czy uwiedzenie Cecylii de Volanges (bardzo śmieszna rola Jolanty Zalewskiej). Wszyscy zachowują pewien styl. Podkreśliły go kostiumy Zofii de Ines Lewczuk, charakteryzując postacie nadały tej intrydze aspekt komediowy i jednocześnie wprowadziły ją w klimat ponadczasowej bajki. Scenografia Jerzego Juka-Kowarskiego, pięknie i zdecydowanie łamiąca przestrzeń, tworzy intrygujący, intymny klimat spektaklu. Jedynie muzyka Jerzego Satanowskiego jest tu jakby obcym wtrętem i - moim zdaniem - zbyt natrętnie ilustruje podskórną obecność Zła.

Reżyser Jan Buchwald przygotował przedstawienie czyste stylowo- i sprawne aktorsko. Ustawił sytuacje w .sposób oryginalny i zabawny. Intrygę potraktował z lekkim dystansem, zgrabnie oddał to, co rozgrywa się w "Niebezpiecznych związkach" między słowami. A przecież odczuwam po tym spektaklu pewien niedosyt. Dla pełnego sukcesu za -mało w nim lekkości i brawury, aktorzy zbyt dosadnie celebrują gesty i niezbyt wartko toczy się dialog. Obejrzałam zgrabne przedstawienie, a była szansa na rozkosznie spędzony wieczór.

* * *

Diabeł, który podszepnął Jackowi Bunschowi wystawienie "Dzieci Arbatu", ma teraz z czego się śmiać. Powstał spektakl z zadęciem: monumentalna scenografia, 30-osobowa obsada, dymy i hałasy, dziewczynki w białych sukienkach, śnieg, Kreml i Igor Przegrodzki w roli Stalina... wszystko to na nic. Przede wszystkim drętwy i banalny jest tekst, który pada ze sceny. Pierwszy akt jeszcze się "broni". Nieźle grany i zgrabnie, choć mało oryginalnie zainscenizowany, "wciąga" widza swoją problematyką i... właściwie wyczerpuje temat. Wszystko już wiadomo, nie czeka nas żadna niespodzianka ani w treści sztuki, ani w jej formie i całkiem zadowoleni możemy śmiało wracać do domu. Zostajemy jednak i już od początku drugiego aktu żałujemy tego gorąco, bo chociaż Igor Przegrodzki robi co może, nie może jednak wiele, albowiem tekst, który mu przypadł w udziale, brzmi niezręcznie, dęto, żeby nie powiedzieć... głupio. A potem robi się już ilustrowana szkolna czytanka, socrealizm w całej swej krasie i z całym swoim schematyzmem. Dosłowny, bez cudzysłowu, wynikający nie z przewrotności, lecz z nieporadności i niemożności oderwania się ku czemuś innemu.

Jest zresztą całkiem prawdopodobne, że z tej powieści nie da się wykrzesać interesującego przedstawienia. Trzeba by zupełnie inaczej zrobić adaptację, wykorzystując co najwyżej fabularny wątek. Między perypetiami głównego bohatera Saszy Pankratowa (we wrocławskim przedstawieniu gra go Miłogost Reczek), a przedstawieniem postaci Stalina jest dziura w konstrukcji dramatu nie wypełniona niczym. Przedstawiono publiczności, jak mali, nędzni i bezsilni byli Rosjanie epoki stalinizmu wobec okrutnych fanaberii ich boskiego wodza. Przedstawiono to jednak niezwykle powierzchownie. O istocie mechanizmu tej bezsilności nie dowiedzieliśmy się niczego nowego. Powiedziano nam nawet, mniej niż rozumiemy i wiemy. Myślę, że wpłynął na to pewien czynnik subiektywny, którego przecież należało się spodziewać. Otóż my - Polacy inaczej nieco patrzymy na epokę stalinowską niż Rosjanie. Nasza perspektywa i nasze doświadczenie - w życiu i 'sztuce - różnią się od ich doświadczeń. Także owa teatralna poetyka socrealizmu jest nam, chwalić Boga, od dawna obca. Większość widzów wrocławskiego Teatru Polskiego nigdy się z nią nie zetknęła. Gdy w zakończeniu "Dzieci Arbatu" zjeżdża z rampy gigantyczny portret Józefa Wissarionowicza, dla nas jest to moment nie tyle groźny i nawet nie przytłaczający, ile... niesmaczny. A przecież nie takie były intencje reżysera i scenografa.

Obroniło się w tym gigantycznym przedsięwzięciu zaledwie kilka scen, m.in. tragikomiczna scenka Stalina z dentystą Lipmanem (Igor Przegrodzki i Bogusław Danielewski). Do aktorów właściwie trudno mieć jakiekolwiek pretensje. Największym walorem spektaklu jest kreacja Matki stworzona przez Danutę Balicką. Pod jej powierzchownym spokojem, pokorą, dobrocią i rezygnacją przebija jakaś niezłomna siła. Scena z Matką w drugim akcie - choć Balicka gra oszczędnie, bez melodramatycznych tonów - jest tak przejmująca, że na tę chwilę zapomina się o innych niedostatkach przedstawienia.

Trzeba jednak gwoli sprawiedliwości odnotować, że "Dzieci Arbatu" cieszą się dużym powodzeniem (pełna, około tysiąc osób licząca widownia!). Czy więc wolno uznać ten spektakl za fiasko Teatru Polskiego?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji