Artykuły

Tak gęsto tu od słońca

"Widnokrąg" w reż. Bogdana Toszy w Teatrze im. Osterwy w Lublinie. Pisze Andrzej Franaszek w Tygodniku Powszechnym.

Wspominał niegdyś Czesław Miłosz, jak na jego oczach, w paryskim teatrze, aktorka "w ciągu kwadransa zmieniała się z młodej dziewczyny w starą kobietę. Siedziała na krześle, w świetle reflektorów, a jej towarzyszki czy bóstwa czasu stopniowo nakładały na jej twarz coraz więcej zmarszczek, ścierały z ust róż, przyprószały włosy siwizną. Nigdy dotychczas litość i groza tragedii nie przeniknęła we mnie tak potężnie. Ostatecznie to był mój stały temat kontemplacji: niszczące starzenie się i poszczególnej istoty, i państw, ustrojów. Może wszelka poezja jest tym po prostu"...

Może rzeczywiście tym właśnie, czy przede wszystkim tym jest literatura? Zapisem naszej niezgody na odchodzenie? Na to, że czegoś, co istniało, już nie ma? Drugiego człowieka, dawnego mnie, uczucia? Ta perspektywa w każdym razie bliska jest Wiesławowi Myśliwskiemu, mówiącemu w jednym z wywiadów po ukazaniu się "Widnokręgu": "najbardziej kocham to, co umarło. I na żywych, których kocham, też patrzę z tej perspektywy".

W podobny sposób zdaje się czytać tę książkę Bogdan Tosza, autor i reżyser teatralnej adaptacji w lubelskim Teatrze im. Juliusza Osterwy. Jedna z najbardziej poruszających scen w jego przedstawieniu ukazuje dwie bohaterki - które zapamiętaliśmy w zmysłowym uroku zalotnej, frywolnej kobiecości, chwale ciała - jako staruszki. Zagrane teraz przez inne aktorki, siostry Ponckie są prawie takie same jak dawniej. Noszą te same suknie, poruszają się i mówią podobnie. Tylko gdy podejdą bliżej widzów, zobaczymy, że ich twarze zmielił czas.

Inscenizacja Toszy zda się dotykać esencji powieści. Nieubłagany rytm przemijania, czas, śmierć i pamięć, ludzki los, którego zrozumienie jest "najwyższym stanem cierpienia", nasze niekończące się zmierzanie do widnokręgu, pod być może pustym niebem - ludzi wygnanych, którym pozostały niejasne wspomnienia, jak matce (Magdalena Sztejman-Lipowska) głównego bohatera, Piotra, której z porcelanowego "rajskiego" serwisu ostał się tylko jeden talerz. Istnienie jest dotkliwe, piękno (a więc i trwałość?) zdobywane poprzez śmierć, dlatego i Bóg musiał umrzeć - dwukrotnie ze sceny padają te słowa.

I jeszcze - kluczowa dla książki - relacja między synem a ojcem, przemiany ról, gdy młody bohater z czasem sam stanie się ojcem, tak częsta niemożność porozumienia i bliskości między nimi, zrozumienie, które przychodzi za późno. Wreszcie to skomplikowane poczucie (nie)tożsamości z samym sobą sprzed lat, o którym pisał niegdyś Herbert, w najnowszym zaś swym tomie - Wisława Szymborska.

Z początku dość statyczne, a nawet nieco irytujące zastyganiem wpatrujących się w horyzont bohaterów, zbyt mechanicznym pojawianiem się głównego bohatera w dwóch postaciach (młody Piotruś i dojrzały Piotr - grany przez Mikołaja Roznerskiego), gdzieś w połowie I aktu przedstawienie łapie rytm, wciąga i wzrusza. Oto wspaniała scena śmierci ojca (Jan Wojciech Krzyszczak), który przez lata opowiadał synowi o historii wojen, a teraz, u kresu, zda się mówić o wszystkich bitwach świata naraz, nawołuje - jak powiedziałaby Szymborska - "poległych dwieście wieków temu, / pięć wieków temu / i pół wieku temu".

I kolejne świetne fragmenty - kuszenie dorastającego Piotra przez aktywistę ZMP, kapitalne oddanie nastrojów społecznych w scenie, gdy wokół początkującego agitatora, który szuka kogoś, kto pomógłby mu zawiązać czerwony krawat, tworzy się pustka, masówka w fabryce, wreszcie długa sekwencja wchodzenia w męskość i dojrzałość - nauka tanga (przykuwające uwagę Hanka Brulińska i Karolina Stefańska jako siostry Ponckie), szkolna zabawa, pijana oniryczna wędrówka, podczas której Piotr spotyka ducha ojca i zjawy zabitych w Katyniu (znakomity, chwytający za gardło, inscenizacyjny błysk), ale też - przyszłą żonę, Annę (Kinga Waligóra). Właściwie wszystkie te sceny rozwijają się w narkotycznym rytmie tanga, pomieszaniu namiętności, tęsknoty i śmierci, a "smutna myśl, którą się tańczy" nieomylnie trafia w nasze serca, choć tango jest naiwne i prowincjonalne, na patefonie panien Ponckich ocalało z lepszych, przedwojennych czasów.

Potem narracja przyspiesza, zmierza do finału, w którym dorosły już Piotr stoi ze swoim synem Pawłem nad brzegiem morza, wszystko dzieje się coraz szybciej, jakby zgodnie z intuicją, którą zapisał Jerzy Pilch: "zaraz po pięćdziesiątce czas teraźniejszy przestał istnieć, miesiące, które dawniej składały się z czterech tygodni - teraz trwały kilka godzin. Zaczął się pęd niewiarygodny, w listopadzie czerwiec był za pasem, w czerwcu - grudzień. Ledwo przechodził Nowy Rok, była Wielkanoc; lipcowe upały zwiastowały lutowe śniegi; wodór nie nadążał za węglem, węgiel za azotem, azot za denem; każdego ranka budziłem się ze ściśniętym sercem i absolutną pewnością, że obojętnie, ile jeszcze będę żył: rok, dwa, dziesięć, czterdzieści, sześćdziesiąt, sto, sto pięćdziesiąt pięć - obojętne ile - śmierć i tak jest tuż-tuż".

Ale w tym przedstawieniu, utrzymanym w dość ciemnej palecie barwnej, jest jeszcze jedna, inna w tonacji, wspaniała scena. Kobieta i mężczyzna, leżące w blasku reflektora jabłko. Wyznanie uczucia, które przenosi nas na chwilę do rajskiego sadu, w którym - jakie piękne słowa - tak "gęsto od słońca". Coś, co ratuje przed pustką, w którą się obsuwamy. Oczywiście ona, miłość, która "wprawia w ruch słońce i gwiazdy".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji