Artykuły

Teatr dający łyk wolności

- Mamy w planach pewien europejski projekt dotyczący Bliskiego Wschodu. Jego celem byłaby praca z ludźmi na Zachodnim Brzegu, czyli w Palestynie. Pobyt w Bejrucie wiele rzeczy nam uświadomił, ale przede wszystkim to, jak bardzo potrzebny jest zwykły, bezpośredni kontakt między ludźmi. Zwłaszcza z tymi, którzy stając się zabawką w rękach polityków wielkiego świata, zatracają swoją tożsamość - mówią Marta Strzałko i Paweł Szkotak z poznańskiego Teatru Biuro Podróży, w rozmowie ze Stefanem Drajewskim z Polski Głosu Wielkopolskiego.

Z Martą Strzałko, aktorką Teatru Biuro Podróży [na zdjęciu w "Carmen funebre"] i Pawłem Szkotakiem, założycielem i szefem Teatru Biuro Podróży, o teatrze w miejscach niebezpiecznych, rozmawia Stefan Drajewski:

Wróciliście z Iranu. Kilka tygodni wcześniej byliście na Kubie, a jeszcze wcześniej w Libanie. Po co Teatr Biuro Podróży jeździ w tak niebezpieczne miejsca?

Paweł Szkotak: Podróże te stanowią część naszego programu "Teatr bez barier". Wydaje się nam bardzo ważne, żeby docierać do miejsc, w których teatr jest nieobecny. Mamy świeżo w pamięci entuzjastyczne reakcje publiczności z Teheranu. Widzieliśmy, jednak również, jak po spektaklach porządkowi siłą oddzielali od nas widzów, którzy usiłowali podejść i pogadać. Dużo naszej i ich determinacji trzeba było włożyć, żeby się temu przeciwstawić. Pamiętam ich niesamowitą potrzebę kontaktu. I wtedy czułem, że dzieje się coś ważnego, że coś dla tych ludzi robię.

Marta Strzałko: Na tym właśnie polega różnica między rozrywką a misją. Teatr w krajach cywilizowanych jest rozrywką. Natomiast w krajach "podwyższonego ryzyka", teatr taki jak nasz, ma misję. Nie tylko my przywozimy im trochę "świeżego powietrza" i powodujemy, że przez chwilę mogą poczuć się mniej odizolowani, wykluczeni, zepchnięci na margines. To oni nas inspirują, otwierają nam oczy na sprawy, które z perspektywy bezpiecznej Europy są zagmatwane i wydają się niebezpieczne. Ludzie, z którymi się spotykałam w Libanie, w obozie dla uchodźców palestyńskich Bourj el Barajneh, na Kubie, w Iranie nie zasługują na los, jaki ich spotkał. I sztuka jest tym, co Teatr Biuro Podróży może im dać wprezencie. Co może spowodować, że przez chwilę będą w innym świecie.

W Iranie byliście piąty już raz. Czy w ciągu tych lat zmienił się ten kraj? Czy wasze pobyty zmieniły tamtejszych ludzi, publiczność?

M. S.: W Teheranie spotkaliśmy ludzi, którzy widzieli wszystkie nasze przedstawienia. Opowiadają nam, jak działała na nich "Carmen funebre", jak odbierali "Świniopolis", jak rozumieli "Makbeta", a jak "Rękopis znaleziony w Saragossie". "Rękopis" odbiega od innych naszych przedstawień. Tamte miały charakter polityczny, ten jest bardziej filozoficzny i hermetyczny. Okazało się, że Irańczycy przyjęli go bardzo dobrze, odkrywali urodę w muzyce, kostiumach, grze aktorskiej....

P. Sz.: Rzadko się zdarza, aby ktoś z tak odległego kraju, tak dużo wiedział o polskim teatrze. Nie tylko

o Grotowskim, ale i o Wyspiańskim, Mickiewiczu. Irańczycy mają bardzo solidne wykształcenie. Tam nie istnieje teatr plenerowy, ale nasze doświadczenie pokazuje, że Irańczycy bardzo go lubią i cenią.

Czy na przestrzeni czterech lat zauważyliście zmianę w postawie irańskich cenzorów?

P. Sz.: Na szczęście przychodzą ci sami cenzorzy i są coraz bardziej tolerancyjni. Oni mają już do nas zaufanie. W stosunku do ubiegłego roku widać większą swobodę. To, że w tym roku pojechał z nami nasz syn, było dla Irańczyków dowodem, że my także mamy zaufanie do nich. Oni łączą wielkie nadzieje z wyborami, które mają się tam odbyć latem.

M. S.: Ale pewne kwestie i zasady są niezmienne, chociażby hidżaby na głowach kobiet - obowiązkowe. Jest to uciążliwe, bo muszę pamiętać, żeby mieć zawsze chustkę na głowie. Chociaż w tym roku, gdy wyszłam na korytarz hotelowy bez chustki, po raz pierwszy hotelowe sprzątaczki machnęły ręką, mówiąc "nieważne", ale ja i tak po chustkę wróciłam. Natomiast jeszcze rok temu mówiły: "nie wolno".

Na Kubę ludzie jeżdżą turystycznie. Czego szukał tam Teatr Biuro Podróży?

M.S.: Turyści wyjeżdżają do specjalnych stref i nie ma to nic wspólnego z prawdziwą Kubą. My, aby móc się swobodnie poruszać po Kubie, musieliśmy dostać tak zwaną wizę kulturalną. My tam jechaliśmy do pracy.

P. Sz.: To był powrót do Polski stanu wojennego. Kuba to kraj zniszczony gospodarczo, w którym widzi się puste sklepy, kolejki po wszystko, mozół codziennego istnienia, który kosztuje ich masę energii... Choć oni traktują to jako coś normalnego, my mając podobne doświadczenia wiemy, jak bardzo muszą być nieszczęśliwi. Rzadko widać na ich twarzach uśmiech.

Byliście mocno pilnowani?

M. S.: Tam panuje model tajniacki. Na pewno się wokół nas kręcili. Na Kubie dominuje karaibski homo sovieticus. Oni są wyjątkiem w tej części świata. Nie pasują do niej. Ponurzy, smutni, interesowni, upokorzeni i chamscy. Na uśmiech ich stać tylko w stosunku do "gringo", od którego można coś dostać.

P. Sz.: Chcieliśmy zobaczyć teatr offowy na Kubie. Chcieliśmy poznać prawdziwą Kubę. I trochę się to udało. Graliśmy tam "Świniopolis", przedstawienie, które dzięki drobnym zmianom stało się bardzo aktualne - kubańskie. Wystarczyło zamienić Nauczycielowi fajkę na cygaro i wszyscy wiedzieli w czym rzecz. Mieliśmy duże kłopoty z rekonstrukcją naszej scenografii. Tam nawet kupno kija od szczotki nastręcza duże problemy. Artyści żyją i tworzą w niewiarygodnie wręcz zdegradowanej rzeczywistości technologicznej. Smutne jest, że komunizm pokonał latynoską żywiołowość, którą my znamy z Kolumbii, Argentyny czy Brazylii. Zaskoczyło nas, że tamtejsze miasta są ciemne jak w średniowieczu - bez oświetlenia ulicznego. Ale nie wiemy czy powodem jest oszczędność, czy utrudnianie życia obywatelowi.

M. S.: Kubańczycy boją się zmian, a Kuba jako państwo przypomina Białoruś. Oni wolą oswojone zło w postaci partii komunistycznej, zdając sobie sprawę, z tego że komunizm nie jest szczytem organizacji społecznej. Boją się, że ewentualne zmiany, które miałyby nadejść, skończyłyby się kapitalizmem w stylu latynoskim, dość okrutnym, by nie powiedzieć bandyckim.

Czy tej wąskiej grupce Kubańczyków, którzy zetknęli się z waszym teatrem, coś uświadomiliście?

M. S.: Aby na to pytanie odpowiedzieć, musielibyśmy tam wrócić. W Iranie nasz teatr działa na ludzi. I mam tu na myśli nie tylko sztukę, ale i nas osobiście. Mamy tam bardzo dużo przyjaciół. Pamiętają o nas także w obozie dla uchodźców palestyńskich w Bejrucie. Tam zresztą zamierzamy wrócić i zrobić wspólny projekt. Chciałabym, żeby Kubańczycy też nas zapamiętali. I żeby teatr z Camaguey zrobił spektakl plenerowy.

P. Sz.: Teatr plenerowy w krajach opanowanych przez jakąkolwiek formę reżimu, jest zjawiskiem wyjątkowym. A w zasadzie nie istnieje. Jeśli się pojawi, to jest traktowany jako ingerencja w przestrzeń publiczną. Wrogie i niebezpieczne zjawisko.

Zamierzacie wrócić na Bliski Wschód, do Libanu?

M. S.: Chcielibyśmy. Mamy w planach pewien europejski projekt dotyczący Bliskiego Wschodu. Jego celem byłaby praca z ludźmi na Zachodnim Brzegu - czyli w Palestynie. Pobyt w Bejrucie wiele rzeczy nam uświadomił - ale przede wszystkim to, jak bardzo potrzebny jest zwykły, bezpośredni, spontaniczny kontakt między ludźmi. Zwłaszcza z tymi, którzy stając się zabawką w rękach polityków wielkiego świata, zatracają swoją tożsamość; giną zapomniani w obozach uchodźców - jak Palestyńczycy. Wykluczeni, pozbawieni praw, zdani tylko na siebie. Traktowani przez resztę świata jak terroryści - sami napisali nad wejściem do szkoły muzycznej w Ramallah - instrument to nie broń.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji