Artykuły

W gruncie rzeczy go nie znałam

O ludziach z pozoru chłodnych, zamkniętych w sobie i zdecydowanych przyjaciele mówią często: "On jest w gruncie rzeczy ciepły, nieśmiały, w gruncie rzeczy otwarty". Tak też mówi się często o Zygmuncie Hübnerze, a w każdym razie tak mówią ci, którzy go naprawdę w gruncie rzeczy znali. Co do mnie, niestety nie zdążyłam doczekać się takiej chwili, w której relacja aktorka - dyrektor wyłamuje się z konwencji i ujawnia prawdziwe charaktery. Wszystkie teatralne strachy, ambicje, załamanie, niemoce i gorycze skupiają się prędzej czy później w gabinecie dyrektora w formie ataków płaczu, wściekłego oddawania roli, szeptu, "spowiedzi życia" albo trzaskania drzwiami. Wszystkie te szczególne uniesienia są na ogół wbrew pozorom bardzo konstruktywne - budują i wzmacniają tę relację, a nie, jakby się mogło wydawać, są "końcem naszych stosunków". W takich właśnie chwilach padają zwykle słowa, których się nigdy nie zapomina, dochodzi do zaskakujących decyzji, które odsłaniają dyrektora jako kogoś "zupełnie innego". Wielu moich kolegów może poszczycić się takimi właśnie doświadczeniami - mogą opowiedzieć jakieś szczególne, intymne zdarzenie, które zbliżyło ich do tego ojca zespołu - człowieka, który niewątpliwie na takie miano zasłużył. Ja nie zdążyłam być, jego "aktorką" - zaangażował mnie na krótko przed chorobą - mam jeszcze wizytówkę dołączoną do popremierowych kwiatów z ciepłymi i obiecującymi słowami i kilka drobnych wspomnień. Kiedy Zygmunt Hübner obejmował Teatr Powszechny, byłam na trzecim roku szkoły teatralnej - właśnie Aleksander Bardini zaproponował mi rolę w telewizyjnych Trzech siostrach i czułam się wybrana, wyróżniona... Moje marzenia od początku szkoły kierowały się na ulicę Mokotowską, do Teatru Współczesnego... a tu nagle na Pradze powstaje "teatr od podstaw"... ma go poprowadzić człowiek związany z tym "natchnionym Krakowem", a po aktorach, których do swojego zespołu kompletuje, już można się zorientować, że interesuje go przede wszystkim współczesne myślenie, że wpuszcza tu tylko "świeżą krew" - tych, którzy już coś powiedzieli, ale jeszcze stale się "zapowiadają" - nic więc dziwnego, że w Szkole Teatralnej przełykaliśmy ślinę, patrząc w stronę Pragi. Kiedy przyszedł czwarty rok - dyplomowy, który decyduje zwykle o życiu młodego aktora - prof. Bardini podszedł do mnie za kulisami naszej scenki i powiedział: - To co, Teatr Powszechny...?. - Tak, gdyby to było możliwe - wyjąkałam. - Porozmawiam z Hübnerem - odpowiedział. - Powiem mu, że znam takie młode zdolne. Kiedy odszedł, nie miałam wątpliwości - jestem zaangażowana do Teatru Powszechnego - jeżeli prof. Bardini, największy autorytet w sprawach teatralnej młodzieży, w dodatku zaprzyjaźniony z Zygmuntem Hübnerem, poradzi, żeby do tworzącego się zespołu zaangażować "młode, zdolne", za które bierze odpowiedzialność, to co właściwie stoi na przeszkodzie? Nic. Jestem w Teatrze Powszechnym. Jakie więc było moje zdumienie, kiedy kilka dni później prof. Bardini spotkawszy mnie na korytarzu rzucił krótko: - Nie. - Dlaczego? - Hübner powiedział, że młode zdolne już ma. Chodziło oczywiście o Ewę Dałkowską i Joasię Żółkowską - dwa młode filary tworzącego się zespołu - obie z tego zdolnego, czwartego roku, który grał rewelacyjne przedstawienia dyplomowe, kiedy byliśmy na pierwszym. Czy ta odpowiedź odmowna ma jakieś szczególne znaczenie i rzeczywiście mówi coś szczególnego o wybitnym twórcy teatru? Żeby to zrozumieć, trzeba wiedzieć, że taka odpowiedź należała w tym czasie do rzadkości. Dyrektorzy teatru zatrzymywali w Warszawie "młodych zdolnych" hurtem można powiedzieć - angażowano na pęczki i bez wyobraźni tych, którzy się czymkolwiek wyróżniali, nie zauważając nawet potem, jak obumierają w bufecie teatralnym z nudów i goryczy. Nie istniał żaden plan, poczucie odpowiedzialności za ich energię marnowaną z braku pomysłu na inwestowanie w nowy nabytek. Tak więc, kiedy usłyszałam to "nie", zrozumiałam, że na ten "etat" trzeba będzie pracować latami. Tam kierowano teatrem nie tylko z myślą o repertuarze, ale także z precyzyjnym planem rozwoju aktorów. Często mówiło się o Hübnerze jako o kimś w rodzaju ojca zespołu - teraz to zrozumiałam - będzie miał tyle dzieci, ile może wyżywić. Potem mój apetyt na Teatr Powszechny rósł, w miarę jak przekonywałam się, że tu odbywa się coś w rodzaju pisania współczesnej książki - każde przedstawienie było jej następnym rozdziałem, próbą dotknięcia I opisania rzeczywistości, co w tamtych czasach wymagało nie lada dyplomacji i talentu.

A po wielu latach spotkaliśmy się w niespodziewanych dla mnie okolicznościach - zaangażowano mnie w Teatrze TV do pięknej adaptacji opowiadania Vercorsa. Zygmunt Hübner nie reżyserował tej sztuki - grał główną rolę - jakby stworzoną dla siebie - człowieka, który w trudnych warunkach okupacji stara się znaleźć granice kompromisu. Grałam jego córkę - młodą osobę, dla której taka granica nie istnieje. Hübner nie reżyserował wprawdzie tej sztuki, ale niewątpliwie był jej głównym inspiratorem, dzieląc się swoimi refleksjami, wspomnieniami, doświadczeniami... Słuchając go, musiałam mieć w oczach coś w rodzaju "głodu Teatru Powszechnego", bo w trakcie prób zagadnął mnie o plany, a po paru dniach powiedział: - Miałbym dla pani rolę u siebie, ale na razie jedną - to za mało... Potem w trakcie nagrań coś zaczęło się dziać z jego głosem. Pod koniec właściwie nie mógł mówić - wszyscy myśleliśmy, że to grypa - był to jednak sygnał ciężkiej choroby, która potem postępowała błyskawicznie. Na końcu sztuki miał wygłosić monolog nagrany pod milczącą akcję - przesłanie, bez którego właściwie cały tekst nie miałby sensu. Dokonał wtedy niebywałego wysiłku, przebijając się przez niemoc, nagrał urywanym, zanikającym głosem wszystko do ostatniego zdania. Ten zanikający głos został mi na zawsze w pamięci. Potem mimo choroby zjawiał się w teatrze, kiedy tylko mógł. Ja byłam już wtedy w jego zespole - czuwał nad próbami do Lekcji polskiego w reż. Wajdy, dyskretnie dbając o jak najlepsze warunki pracy. Właśnie o tych warunkach pracy trzeba chyba jeszcze powiedzieć. Zawsze czyste łazienki, prysznice, znakomicie utrzymany bufet - to nie jest wcale tylko proza życia - to godne warunki tworzenia wynikające najwyraźniej z kultury własnej i wymagań tego, który nad tym czuwał - te wszystkie drobiazgi to nie jest przywilej każdego teatru. Kiedy rozmawiałam z nim po raz ostatni, opierał się dyskretnie o ścianę mówiąc: - Mam pewne plany, o których chciałbym z panią porozmawiać, ale jeszcze musi się kilka spraw wyjaśnić, bo wie pani, ja chory jestem po prostu - powiedział, jakby chodziło o błąd w rachunku - chłodno, zdecydowanie... a przecież pewnie w gruncie rzeczy...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji