Artykuły

Żywych obcowanie

Doskonale znając gust publiczności, nie schlebiał jej jednak. Nie chciał robić teatru masowego.

Zmarł Zygmunt Hübner. Nigdy nie krążyły o nim żadne plotki, żadne pogłoski o skandalach artystycznych, a tym bardziej towarzyskich. Nie zajmowano się jego życiem prywatnym. Nie komentowano jego decyzji, posunięć czy poglądów pozaartystycznych. Nie był bohaterem anegdot teatralnych - ani negatywnych, ani pozytywnych. Nie zabiegał też o rozgłos Od czasu do czasu - raczej za rzadko niż zbyt często - udzielał wywiadów. Rzeczowych, skromnych, mądrych - z leciutką nutką ironii wobec samego siebie i własnych osiągnięć. Ale też bez fałszywej skromności. Zawsze jednak w tych wypowiedziach prasowych, jak i w życiu nie budował - jak czyni to wielu artystów teatru - własnej legendy. To go w ogóle nie interesowało. Znał chyba swoją cenę.

A przecież ta legenda istnieje. Jednak jej opisanie - tak na ogół bywa z legendami - to zajęcie trudne, o ile w ogóle możliwe. Łatwiej już raczej opisać zasługi.

***

Zygmunt Hübner był jednym z najwszechstronniejszych ludzi teatru: reżyser, dyrektor, aktor teatralny i filmowy, wykładowca i dziekan wydziału reżyserii warszawskiej szkoły teatralnej... Pisywał też książki i felietony o teatrze.

Równie długa jak lista zajęć, jakich się podejmował, jest lista przyznawanych mu nagród: Złoty Krzyż Zasługi, Krzyż Oficerski OOP, nagroda ministra kultury i sztuki, medal 40-lecia, liczne główne trofea z wszystkich możliwych krajowych festiwali teatralnych. Ostatnie oficjalne uznanie zasług to przyznana przez prezydenta Warszawy nagroda za reżyserię Medei...

Jeszcze bardziej imponujący jest rejestr przedstawień, które Zygmunt Hübner wyreżyserował. Widzowie teatralni doskonale je znają, gdyż były to z reguły wielkie wydarzenia teatralne. Nieco skromniejszy jest dorobek artysty jako aktora. W cudzych, a przede wszystkim we własnych przedstawieniach grywał rzadko i niezbyt chętnie. Chętnie natomiast współpracował z telewizją. Zaś mało kto już pamięta, iż popełnił także dwa filmy fabularne- niezbyt zresztą przez krytykę życzliwie przyjęte.

Lecz to, co zdaje się najistotniejsze - a zdarza się doprawdy rzadko - to fakt, iż Zygmunt Hübner w opinii wszystkich pracujących z nim artystów, we wszystkich bez wyjątku teatrach, uchodził za idealnego dyrektora. Dyrektora-legendę. Wszystkie teatry, które prowadził, rychło osiągały wysoki poziom artystyczny, a co ważniejsze panowała w nich serdeczna, prawdziwie twórcza atmosfera. Tak było w Teatrze Wybrzeże, w warszawskim i wrocławskim Teatrze Polskim, taki duch panował w Starym Teatrze w Krakowie i to charakteryzuje warszawski teatr Powszechny.

Powszechny, kierowany przez Hübnera, nigdy nie przeżywał - nawet w najcięższych dla teatru czasach - żadnych dramatycznych upadków. Natomiast stał się, a właściwie stawał się - bo proces to długi i żmudny, jedną z najlepszych scen w Polsce Jest to niewątpliwie największa zasługa Zygmunta Hübnera.

***

Wywiady prasowe. Odsłaniają, zaledwie mały fragment prawdy o człowieku. W sposób cokolwiek uproszczony mówią o jego guście artystycznym, metodach pracy, poglądach. Nieco więcej dowiedzieć się można z wypowiedzi odautorskich - felietonów, artykułów naukowych, książek. Trochę faktów znaleźć możemy także w pracach krytycznych i recenzjach. Lecz nigdy wszystko.

W zbiorze felietonów z lat 1963-1976 Przepraszam, nic nowego Zygmunt Hübner bez cienia moralizowania, z łagodnym sceptycyzmem, ale i serio pisze o swoich teatralnych doświadczeniach. Już we wstępie zastrzega się: "Książka, którą oddaję do rąk Czytelników, jest jedynie świadectwem, niczym więcej. Świadectwem czego? Sporów, dyskusji, wydarzeń artystycznych minionych lat? To także, przede wszystkim jednak świadectwem, jakie człowiek wystawia samemu sobie".

Nie ma w tej książce, a także we wszystkich drukowanych w "Odrze"' oraz "Dialogu" felietonach gotowych, łatwych recept: jak robić teatr, czym on jest dla twórcy, co znaczy dla widza... Są natomiast pewne wrażenia, sugestie, znaki zapytania. Nimi autor dzieli się chętnie. Także w innej książce Sztuka reżyserii, będącej rodzajem podręcznika dla studentów szkół teatralnych, zwierza się Hübner z dręczących go wątpliwości. Na przykład: czy sztuki teatru można się w ogóle nauczyć? Czy przy pomocy podręcznika napisanego przez jednego reżysera udało się komukolwiek wykształcić innego? I co właściwie przyjdzie studentowi reżyserii z tego, że dowie się jak tworzył Holoubek lub Dejmek, jaką metodą pracował Peter Brook czy inny wielki artysta? Odpowiedź Hübnera nie brzmi zresztą optymistycznie: nikt jeszcze nikogo nie nauczył - z podręcznika - jak być reżyserem, zwłaszcza wybitnym. Zaraz jednak, niewiele stron dalej, pojawia się praktyczna, sprawdzona na własnej skórze, rada, dotycząca stosunków aktor-reżyser: "Są aktorzy, którzy potrzebują uwielbienia, którzy chcą być przez reżysera kochani - dopiero w tej atmosferze rozkwitają i potrafią dać z siebie wszystko. Nie należy im skąpić miłości. To uwielbienie reżysera nie może, nie powinno być równoznaczne z brakiem krytycyzmu, mówiąc cynicznie, nie musi być nawet do końca szczere. Musi być jednak przekonywające. Reżyser powinien wykazać w tym względzie nie mniejsze umiejętności aktorskie od swych aktorów. Na ogół to się opłaca".

Kiedy w 1974 roku Zygmunt Hübner obejmował Teatr Powszechny, nie miał kłopotów ze skompletowaniem zespołu. "Teatr można robić tylko wówczas, kiedy ma się wokół siebie ludzi, z którymi porozumienie - nie musi być łatwe - jest możliwe" - powiedział wtedy w wywiadzie dla "Zwierciadła". Dokładniej poznajemy klucz, wedle którego twórca kompletował zespół, czytając jego wypowiedź dla "Kultury": "Szukałem aktorów organicznych, dla których aktorstwo jest wewnętrzną potrzebą i których ten zawód rzeczywiście pasjonuje. Tych, którzy, jak to określił Stanisławski, ukochają sztukę to sobie, a nie siebie to sztuce".

I takich ludzi oczywiście znalazł. Reżyserów, aktorów, scenografów, muzyków... Spowodował też, że dla Powszechnego pisali sztuki dramatyczne Głowacki, Iredyński, Terlecki... Wtedy, w 1974 roku, narodził się dobry teatr. I natychmiast narodziła się moda na Powszechny. Zygmunt Hübner, po doświadczeniach krakowskich, gdzie publiczność była bardziej może wybredna, ale i bardziej dojrzała, nie cenił jednak tej mody zbyt wysoko. Powiadał o niej z przekąsem: "Taka jest Warszawa - i nieufna, i łatwo kreująca mody". O sobie zaś, jako o dyrektorze stołecznego teatru, mówił: "Lepszy jest los urzędnika w gminie, niż tego, który siedzi w generalnym sekretariacie". Ze jednak urzędnikiem nie był - to pewne. Nie uznawał wyznaczonych godzin urzędowania, zapisywania na rozmowę, biurokracji. Każdy kolejny teatr prowadził w sposób partnerski, co czasem bynajmniej nie ułatwiało mu życia.

Fenomenowi (o ile to właściwe słowo) Powszechnego przyjrzał się w "Życiu Literackim" Zygmunt Greń. Pisał: "okazał tupet, gdy zorganizował sobie maleńki zespół z najlepszych aktorów, okazał się ryzykantem, biorąc do repertuaru pozycje wątpliwe lub pozwalając swoim reżyserom rozkładać niewątpliwe; okazał wreszcie - i to jest chyba najważniejsze - znakomitą intuicję wobec nastrojów publiczności, wobec wymagań chwili, nigdzie i przez nikogo nie sformułowanych lecz toczących przecież swoje podskórne pulsacje".

Zygmunt Hübner - reżyser doskonale znał, czy właśnie przeczuwał gust publiczności. Nie schlebiał jej jednak. Nie próbował robić teatru masowego, z którego każdy widz, zarówno wykształcony, jak i ten o bardziej ograniczonych horyzontach, wychodziłby zadowolony. Bo wiedział, że teatr w żadnym wypadku nie jest sztuką dla każdego. Za Dürrenmattem powtarzał, że teatr to "zderzenie się ze sobą dwóch rzeczywistości: tej w której żyje widz, i tej, która jest pokazywana na scenie. Albowiem o wartości sztuki decyduje to, co wynika z tego zderzenia". Od siebie zaś dodawał: "teatr to żywy, niczym nie ograniczony kontakt aktora z widzem. Tak, jak to nazywam - żywych obcowanie".

Hubner rzadko zabierał głos publicznie w innych niż teatralnie sprawach. Poproszony więc w kwietniu 1981 roku przez tygodnik "Solidarność" o wypowiedź w ankiecie, ograniczył się i również do najlepiej mu znanej rzeczywistości teatralnej: "Moje myślenie o teatrze nie zmieniło się pod wpływem ostatnich wydarzeń. Nadal chciałbym mieć w programie coś, co koresponduje z tym, co ludzie w danej chwili myślą. Przygotowaliśmy w teatrze Powszechnym montaż poezji pokolenia 68 pt.: Wszystkie spektakle zarezerwowane. Chociaż montaż, dokument, reportaż to jakby nie to, jakby się chciało czegoś więcej..."

Natomiast niechętnie odpowiadał na pytania dziennikarzy, czy robi teatr polityczny, niejasna bowiem była dla niego sama definicja pojęcia "polityka". Przy okazji premiery Sprawy Dantona w reżyserii Andrzeja Wajdy, argumentował tak: "Gdybym wystawił utwór o śmierci Allende - byłaby to sztuka polityczna, a gdy wystawiłem rzecz o śmierci Dantona, to czy jest to polityka czy historia?". Teatr zdaniem Hübnera powinien być szkołą politycznego myślenia w najszerszym sensie. W żadnym natomiast razie nie może dawać uproszczonych, łatwych, bezpośrednio sprawdzalnych odpowiedzi na temat zarówno przeszłości jak i wydarzeń bieżących. To domena publicystyki. A Sprawa Dantona była właśnie lekcją pojmowania biegu historii, lekcją tolerancji i relatywizmu.

Czy jednak i o ile teatr powinien być aktualny? "Jeśli nie odczytuje się utworu przez dziś, to zabierać się do niego nie warto" - powiedział twórca dziennikarzowi "Tygodnika Kulturalnego" przy okazji odbierania redakcyjnej nagrody za telewizyjny, pamiętny spektakl Czarownice z Salem. Kierując się podobną dewizą przygotował takie w swoim teatrze Lot nad kukułczym gniazdem, monodram według Upadku Alberta Camusa i Rozmowy z katem Kazimierza Moczarskiego. I przez "dziś" odczytana była Zemsta, która zapewne przejdzie do histarii teatru.

Uczeń Schillera, Wiercińskiego, Korzeniewskiego, Bardiniego i Axera, pracował z takimi reżyserami jak Swinarski, Wajda, Szajna, Jarocki. Równocześnie ułatwiał debiuty młodym twórcom. Wielu z nich, jak choćby Ryszard Major, Hübnerowi zawdzięczają udany start zawodowy.

Liczba ról, jakie zagrał Zygmunt Hübner, jest raczej skromna. Nie uważał się zresztą za wybitnego aktora. W jednym z comiesięcznych felietonów w "Dialogu" zastanawiał się: "Może moje szczęście polega na tym, że liznąwszy aktorstwa, z rzadka do niego powracam. Nie uważam się za aktora, nie mogę powiedzieć, żebym uprawiał zawód, jeśli zagram co dziesięć lat na scenie, a co dwa lata w filmie". A w wypowiedzi dla "Polityki" zauważa: "Gdy gram w teatrze, mam uczucie, że w każdej roli jest zbyt dużo mojej prywatności".

Współpracę z aktorami, z zespołem uważał za najciekawszą, najważniejszą część pracy reżysera. Dlatego chętnie powtarzał, iż o wielkości teatru nie decydują ani sami aktorzy, ani najwybitniejsi nawet reżyserzy, ani też dyrektor, ale zespół. Potrafił go stworzyć. Wszędzie, gdzie pracował. Protestował jednak, gdy nazywano go dyrektorem idealnym. Był wprawdzie - to przyznawał - dość tolerancyjny, ale równocześnie pozbawiony pewności siebie. To cecha ludzi skromnych. Komplementującej jego zalety jako uwielbianego przez zespół dyrektora dziennikarce "Kultury", Zygmunt Hübner odpowiada: "Przypuszczam, że mam pewne dane do tego zawodu. Jestem dosyć zrównoważony. Ufam ludziom".

Kto wie, czy nie lepiej jednak charakteryzuje kwalifikacje dyrektorskie Hübnera anegdotka, którą opowiedział w tym samym wywiadzie Teresie Krzemień: "Miałem aktora na Wybrzeżu, który wszystkie listy pisywał do mnie wierszem. Nie jestem utalentowany w zakresie poezji, ale starałem się dotrzymać mu kroku i odpowiadałem trzynastozgłoskowcem. Na temat tego co on będzie grał tak sobie korespondowaliśmy".

A na uwagi dziennikarzy, iż ma w swoim zespole same wspaniałe nazwiska, argumentował: "Mam wspaniałych ludzi, a to coś więcej niż nazwisko. Dzięki temu nie podzielam troski moich kolegów z innych teatrów, którzy martwią się, kto w Powszechnym będzie nosił halabardę".

Nie był wizjonerem teatru, swoją w nim rolą pojmował skromniej, zgodnie z możliwościami. Uważał się za rzemieślnika. Ale chętnie powtarzał za Jeanem Renoirem, że reżyser całe życie tworzy jeden film.

Studentów uczyt konsekwencji myślenia i rzetelności: "Najważniejsza jest - zresztą we wszystkim - rzetelność myślenia, która stanowi przeciwieństwo efekciarstwa". Takie też były przedstawienia reżyserowane przez tego artystę: proste, klarowne, zgodne z literą tekstu. Rzetelne właśnie. Do niektórych bardzo był przywiązany. Ale te, które nazywał "sztuką mariażu intelektu z emocją", które cenił najwyżej, wyszły w jego teatrze spod innej ręki, Andrzeja Wajdy - Sprawa Dantona, Rozmowy z katem... Natomiast jedno tylko własne przedstawienie - wbrew nawet opinii krytyki uważał za swój sukces, Króla Leara przygotowanego dla Teatru Polskiego.

Jednak na ogół przedstawienia wyreżyserowane przez Hübnera miały dobrą prasę, co nie oznacza wcale, że liczył się on z głosami recenzentów - przeciwnie. Na pytanie, czy i komu potrzebna jest krytyka, odpowiadał: "Zależy jaka. Mądra wszystkim. Osobiście jednak uważam, że chociaż twórca powinien liczyć się z głosami krytyki, to jednak najważniejszym kryterium dla niego powinien być on sam. Powinien posiadać własną skolę wartościowania i nie dać się sprowadzić z obranej przez siebie drogi nawet jeśli nie zdobywa szybkiego poklasku. Mieliśmy wiele przykładów na to, jak demoralizujące staje się robienie pod krytykę. Nie wiem, czy nie jest to gorsze niż robienie pod publiczność".

A widz... Otóż inaczej niż z krytykami, z publicznością Zygmunt Hübner liczył się zawsze. Skoro jednak nie uważał teatru za sztukę masową więc i widzom stawiał dość wysokie wymagania. Dla kogo więc jest teatr? Kim dla Hübnera jest widz? W jakim celu odwiedza teatr? W Przepraszam, nic nowego czytamy: "Stoimy prawdopodobnie u progu epoki, w której człowiek znów zwróci się ku sobie..Uwolniony od nędzy i głodu, od wyniszczających wszystkie siły żywotne walki o byt, zatrzyma się pod niebem opuszczonym przez Boga, aby zapytać kim więc jestem? Sztuka niezdoła się uchylić od odpowiedzi, a przynajmniej - skoro wiemy, że odpowiedzi uniwersalnej nie ma - od podjęcia dialogu". Tekst ten powstał w 1978 roku. Nieco później tę samą myśl Zygmunt Hübner wyraził krócej: "Kogo nic nie dręczy, ten po prostu do teatru nie chodzi. I to jest stan normalny". . .

Zaś o sobie i swoim miejscu w teatrze mówi skromnie: "Należy zawsze być sobą; po prostu. (...) Mnie się powiodło. Zgoda. Tylko, że człowiekowi nigdy nie powodzi się dokładnie tak, jak to sobie zamarzył. (...) Ryzyko jest związane trwale z prowadzeniem teatru. 1 to mnie zresztą najbardziej bawi. I póki będę pracował w teatrze, nie daj Boże, żebym przestać ryzykować".

W książce o Wojciechu Bogusławskim używa określenia "opętanie teatrem". Sam też czuł się, jeśli nie opętany, to na pewno skazany na teatr. Ale pojęcie "skazany" mimo doświadczenia pewnych klęsk czy załamań, nie musi koniecznie oznaczać wyłącznie udręki. Oznacza raczej wybór, los... Zygmunt Hübner świetnie bowiem zdawał sobie sprawę, jak trudny i fascynujący zawód wybrał.

W 1975 roku w "Dialogu" wygłosił piękną pochwałę teatru - najbardziej przemijającej ze sztuk. Felieton nosił tytuł Heraklit o teatrze, a pierwsze jego zdanie brzmiało: "Wieczna chwała rzeczy przemijających..."

Zamknął się pewien rozdział historii teatru - już historii. Zygmunt Hübner niczego więcej nie stworzy. Ale czy można powiedzieć, że był tylko przechodniem?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji