Artykuły

Dyrektor

O jego chorobie mówiło się, już od pewnego czasu, jednak wiadomość podana w piątkowym dzienniku była chyba dla wszystkich zaskoczeniem. Któż mógł przypuszczać, że to potoczy się tak szybko. Niedawno przecież widziałem go na inauguracji Międzynarodowych Spotkań Teatralnych; wymieniliśmy ukłony, wtedy nie wiedziałem jeszcze, że po raz ostatni.

Zygmunta Hübnera znałem bardzo słabo; bądź co bądź dzieliła nas spora różnica wieku - należał do pokolenia moich rodziców - i zawodowe doświadczenia: on działał z jednej, ja z drugiej strony scenicznej rampy. Rozmawiałem z nim chyba raz tylko, dwa lata temu, gdy spotkaliśmy się przypadkiem na toruńskim festiwalu. Kilka zdawkowych uwag wypowiedzianych w drodze do hotelu po jednym ze spektakli. Tych rozmów mogło być pewnie więcej, ale onieśmielanie i trema sprawiły, że poprzestałem na jednej tylko próbie. Zresztą, pomyślałem wówczas, rozmawiam z nim w jakiś sposób poprzez swe recenzje.

Z Zygmuntem Hübnerem zetknąłem się najpierw poprzez film. Było to chyba gdzieś pod koniec lat sześćdziesiątych; pamiętam, zaprowadzono nas całą klasą do kina na Westerplatte Stanisława Różewicza; Hübner grał tam główną rolę - majora Sucharskiego. Takie szkolne wycieczki zawsze były okazją do draki - tym razem jednak widownia była spokojna, co było pewnie w jakiejś mierze zasługą aktora. Jego Sucharski był chłodny, opanowany, ale bez wątpienia obdarzony wewnętrzną charyzną. Po prostu: nie sposób było nie słuchać teco, co mówi. Wówczas nie wiedziałem jeszcze, że aktorstwo - choć Hübner miał dyplom szkoły teatralnej w kieszeni; był absolwentem warszawskiej PWST z roku 1952 - nie było jego największym życiowym powołaniem. Że jest także reżyserem - studia w tym zakresie ukończył w 1956 roku - że był kierownikiem artystycznym trzech teatrów: gdańskiego Wybrzeża (1958-1960), wrocławskiego Teatru Polskiego (1962-1963) i krakowskiego Starego Teatru (1963-1969).

W roli dyrektora, Hübnera poznałem dopiero w 1974 roku, gdy objął kierownictwo otwartego po kilku latach remontu - a właściwie generalnej przebudowy - Teatru Powszechnego. Przy ulicy Zamoyskiego na Pradze, tuż obok "Wedla". Szef Powszechnego otrzymał szansę, jaka dyrektorom teatrów w tym kraju zdarza się niezwykle rzadko: nowy, nieźle wyposażony budynek i - co ważniejsze - całkowitą swobodę w kształtowaniu zespołu. Hübner tę szansę wykorzystał znakomicie. Leży właśnie przede mną wygrzebany z papierzysk wielki plakat z rodzinnym portretem zaspołu Powszechnego z pierwszego sezonu nowej dyrekcji. Aktorzy, wzorem piłkarzy, ustawieni w kilku rzędach na tle bramki (teatr, jak kibice pamiętają, otwarto tuż po sukcesach jedenastki Kazimierza Górskiego na mistrzostwach świata w RFN, stąd pewnie taka właśnie, sportowa kompozycja fotografii). Edmund Fetting, Leszek Herdegen, Władysław Kowalski, Gustaw Lutkiewicz, Bronisław Pawlik, Wojciech Pszoniak, Andrzej Szalawski, Stanisław Zaczyk, Mirosława Dubrawska, Elżbieta Kępińska, Anna Seniuik - i młodzi: Olgierd Łukaszewicz, Joanna Żółkowska, Mariusz Benoit, Piotr Cieślak, Piotr Zaborowski - mocna to była drużyna. Przede wszystkim dlatego, że trener i zawodnicy - by pozostać przy terminologii sportowej - rozumieli cię bardzo dobrze. Część aktorów przed laty startowała wspólnie z Hübnerem na deskach Wybrzeża, inni znali swego szefa z czasów, kiedy prowadził Stary Teatr.

Zaczęli ostro. Sprawą Dantona Przybyszewskiej z Pszoniakiem w roli Robespierre'a i Pawlikiem jako Dantonem. Spektakl przygotował Andrzej Wajda; reżyser, którego po pierwszych sukcesach w filmie, odkrył dla teatru właśnie Hübner (Kapelusz pełen deszczu Gazzo w Teatrze Wybrzeże w 1959 roku). Dalej bywało różnie, obok zwycięstw zdarzały się niespodziewane porażki. Po prostu: drużyna z ulicy Zamoyskiego dopiero kształtowała swój styl gry, dostosowując go - niech już będzie na sportowo - do wymiarów i specyfiki boiska.

Nie udawała się tu klasyka. Przykre doświadczenia z Nie-Boską Krasińskiego w reż. Lidii Zamkow i Burzą Szekspira w reż. Ryszarda Majora pokazywały, iż formuły wypracowanej w Starym Teatrze - wielkie inscenizacje wielkiej literatury, uzupełniane współczesną dramaturgią polską - nie da się tu raczej powtórzyć. Z różnych powodów. Być może dlatego, że zabrakło Konrada Swinarskiego - jednego z najbliższych współpracowników Hübnera w Starym Teatrze, twórcy takich głośnych przedstawień jak Fantazy Słowackiego, Woyzeck Büchnera, Sędziowie i Klątwa Wyspiańskiego, a może z uwagi na warunki sceny - nowoczesnej, ale w sumie dość ciasnej.

Formuła, jaka się ostatecznie ukształtowała, zbliżona była w jakiejś mierze do tej, jaką przed laty realizował Hübner kierując Teatrem Wybrzeże. A więc przede wszystkim literatura współczesna - polska i obca - mocno zaangażowana w rzeczywistość; a więc teatr aktorski, teatr precyzyjnej, powściągliwej reżyserii idącej wiernie za myślą autora. Oczywiście realizacja tych zamierzeń nie przebiegała łatwo. Druga połowa lat siedemdziesiątych to czas, kiedy stopniowo pozbywaliśmy się złudzeń, że Polska rośnie w siłę, a nam żyje się dostatniej. Odczuć to było można również w teatrze. Co prawda, Powszechny zawsze należał do ekstraklasy, ale i tu los zamieszał co nieco. Zmarł nagle Leszek Herdegen, wyjechał za granicę Wojciech Pszoniak. Mimo to firma dyrektora Hübnera trzymała się nieźle. W burzliwym okresie lat 1980-1981 był to jeden z nielicznych zespołów, który mógł wyjść do widza z podniesionym czołem. Grano wtedy, przypomnę, Wszystkie spektakle zarezerwowane - montaż poezji "pokolenia 68", jednoaktówki Vaclava Havla, Cesarza Kapuścińskiego i Tył do przodu Trębickiego. Jeśli się nie mylę, żadna z tych sztuk nie uzyskała pozwolenia na wznowienie po 13 grudnia 1981.

To, że Teatr Powszechny przetrwał jakoś ten trudny czas stanu wojennego, zbudował na nowo repertuar, zachował w nie zmienionym kształcie zespół - zawdzięczać należy przede wszystkim autorytetowi Hübnera. Z jego zdaniem władze musiały się liczyć. Dzięki niemu też, po kilku latach chudych, Powszechny znów zaczął odnosić sukcesy, pozyskał nowych, utalentowanych współpracowników (m.in. Krystynę Jandę, Joannę Szczepkowską, Rudolfa Ziołę). Szczególnie udany był ostatni sezon, za który Hübner jesienią ubiegłego roku odebrał z rąk prezydenta Warszawy nagrodę. Nagrodę, jak się później okazało, ostatnią.

Rozpisałem się tutaj o Teatrze Powszechnym, a przecież nie tylko do kierowania teatrem ograniczała się zawodowa aktywność Zygmunta Hübnera. Wykładał także reżyserię w warszawskiej PWST (przez jakiś czas był dziekanem), pisywał świetne felietony dla "Dialogu", reżyserował, grywał od czasu do czasu w filmie czy w telewizji. Dla mnie jednak był i pozostanie przede wszystkim dyrektorem. W każdym znaczeniu tego słowa. Dyrektorem, a więc gospodarzem starannie opiekującym się powierzonym mu majątkiem. Jeśli tylko mógł, bywał na każdym przedstawieniu. Dbał o zespół - zarówno artystyczny, jak i techniczny. W tym teatrze aktorzy zmieniali się rzadko, a sympatyczne panie bileterki i szatniarki prawie w ogóle. Był doskonałym organizatorem, który choć w teatrze miał głos decydujący - stwarzał szansę przede wszystkim innym. Sam reżyserował niewiele (ostatnio - omawianą już przeze mnie na tych łamach - Medeę Eurypidesa z Krystyną Jandą w roli tytułowej). Na scenie Teatru Powszechnego wystąpił tylko raz - w roli Kazimierza Moczarskiego, w głośnych Rozmowach z katem w reżyserii Andrzeja Wajdy. Należał do nielicznej już dziś, niestety, grupy twórców, którzy prowadzonym przez siebie zespołom potrafiili nadać wyraziste, własne oblicze; którzy na teatr patrzyli z perspektywy szerszej niż jedna czy druga premiera.

Zygmunt Hübner nie żyje. Jest to, jak sądzę, najdotkliwsza strata, jaką poniósł polski teatr od śmierci Konrada Swinarskiago.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji