Artykuły

Słonimski - po latach

Po wakacyjnej przerwie gdyński Teatr Dramamtyczny wystawił "Rodzinę" Antoniego Słonimskiego. Od razu na wstępie powiem, że zrobił swym sympatykom dużą niespodziankę, a to z kilku powodów.

Po pierwsze, z uwagi na sam utwór, komedię dziś właściwie zupełnie nieznaną, zapomnianą. Dla współczesnych jest przecież Słonimski przede wszystkim poetą i mało kto wie, iż w okresie międzywojennym parał się także twórczością dramaturgiczną. Przyniosła mu ona zresztą spore sukcesy, podobnie jak pisane wcześniej mniejsze formy dla potrzeb scen kabaretowych. Po wojnie jednak działalności tej zaniechał, poświęcając się prawie wyłącznie poezji.

"Rodzinę" uznaną w swoim czasie za jedną z najlepszych polskich, komedii wystawiono po raz ostatni bodaj w 1933 roku. Okazała się teatralnym przebojem, a potem przez długie lata była nieobecna na naszych scenach. Przywraca nam ją dzisiaj teatr gdyński, dowodząc, że mimo upływu lat, rzecz niewiele straciła na aktualności. Ponadczasowość "Rodziny" nie tkwi przecież w jej aluzyjności aktualnej przed laty i teraz również żywo przez publiczność odbieranej. Zdajemy sobie sprawę z tego, iż padające ze sceny kwestie nabierają takiej, a nie innej wymowy w określonym dziejowym kontekście. Bardzo to w gruncie rzeczy polska sztuka i przypuszczam, że następne pokolenia też odnajdą w niej niemało analogii z rzeczywistością, w której przyjdzie im żyć.

"Rodzina" ma zasadniczy walor, nie poddający się teatralnej modzie i czasowi. Dotyka bowiem problemów uniwersalnych, uświadamiając nam względność wszystkiego na tym świecie. Takie jej odczytanie dostarcza dopiero prawdziwych przeżyć, chociaż warstwa powierzchowna skoncentrowana w niepowtarzalnym dowcipie, aluzjach i zaskakujących pointach ma oczywiśce swoje znaczenie.

Wrażenia wyniesione po obejrzeniu tego spektaklu są tym większe, że przychodzi nam oglądać sztukę doskonale zainscenizowaną. Przyznam, iż premiery "Rodziny" oczekiwałam z mieszanymi uczuciami. U progu wakacji Teatr Dramatyczny uraczył nas bowiem inną komedią - francuską komedyjką kryminalną pt. "Osiem kobiet". Rzecz była również lekka i finezyjna, ale na scenie, wypadła żałośnie, czemu wyraz dałam w recenzji z tamtego przedstawienia. Nie oszczędziłam w niej wówczas praktycznie nikogo, co zdarza mi się rzadko, bo do złośliwych nie należę i obiektywizm w sądach staram się zawsze zachowywać.

Z prawdziwą przyjemnością zatem mogę stwierdzić, że wszystkie moje obawy co do "Rodziny" okazały się płonne. Zespół gdyńskiego teatru przedstawił nam spektakl dopracowany w najdrobniejszych szczegółach. Scenografia autorstwa Liliany Jankowskiej jest w tym przypadku przykładem swoistej wierności realiom epoki i dobrego smaku. Jest więc akurat odwrotnie niż było to w nieszczęsnych "Ośmiu ko bietach". Upadły dworek ze śladami dawnej świetności i rekwizytami w postaci dziwacznych machin skonstruowanych przez właściciela - domorosłego konstruktora i wynalazcę wprowadza nas znakomicie w atmosferę przedstawienia. Na takim tle przewijają się postacie sztuki, które wdzięczne, gustowne i z "epoki" spełniają też rolę charakteryzującą. Atmosferę tworzy również dyskretna sącząca się gdzieś z głębi sceny muzyka, na którą składają się fragmenty utworów w wykonaniu chóru "Dana", strzępy kompozycji Moniuszki i Wagnera.

W tak zbudowanej oprawie zjawiają się bohaterowie komedii, jakby wyjęci z ram rodzinnego portretu, jakby żywcem przeniesieni z warszawskiej ulicy lat 30-tych, czy z ziemiańskiego wiejskiego domu, z konieczności materialnej przeradzającego się w pensjonat. Zaiste dziwna to rodzinka. Zdradzać jej tajemnic i perypetii nie wypada, lepiej je po prostu poznać samemu, wybrawszy się do teatru przy ul. Bema. Ujawnienie choćby przysłowiowego rąbka tych tajemnic, wyjawienie spraw, wokół których toczy się sceniczna akcja, odebrałoby przyjemność oglądania sztuki. Przyjemności tej dostarczają nam co prawda w ogromnej mierze sami aktorzy, ale intryga nie jest przecież bez znaczenia.

Aktorstwo jest mocną stroną tego spektaklu, chociaż mógłby ktoś powiedzieć, że dla doświadczonych ludzi sceny "Rodzina" jest materiałem wdzięcznym. Praktyka jednak mówi co innego: właśnie w takich z pozoru łatwych, "wdzięcznych" rolach można się zgubić i wypaść sztucznie czego dowód mieliśmy ostatnio w owych "Ośmiu kobietach". Tym razem dzieje się inaczej.

Gdybym miała kogoś z zespołu wyróżnić, byłabym w ogromnym kłopocie, ponieważ zarówno odtwórcy postaci pierwszoplanowych jak i epizodycznych zasłużyli na duże brawa. Zbigniew Bogdański wcielający się w głównego bohatera - Tomasza Lekcickiego zebrał zasłużenie ogromne brawa, ale nie poskąpiono ich także (i słusznie) Wiesławie Kosmalskiej (siostra Lekcickiego, Lucysia), Grażynie Przybylskiej (Marysia Lekcicka) i Tomaszowi Jankiewiczowi, który w roli młodego hitlerowca Hansa okazującego się z pochodzenia Żydem wypada szczerze i tragicznie.

Wyśmienicie prezentuje się para mieszczuchów - dorobkiewiczów Kaczulskich (Janusz Marzec i Hanna Bitner-Szymańska), podobnie jak i bolszewicki komisarz Lebenbaum i jego matka (Stefan Iżyłowski, Ludmiła Legut). Krótka scena z udziałem chłopów (Zbigniew Bajor, Witold Burakowski i Kazimierz Błaszczyński) jest równie komiczna jak niemy epizod - przyjęcie na cześć znakomitego gościa. Poza wspomnianymi na liście wykonawców znajdujemy jeszcze wiele nazwisk, których nie sposób tu wymienić. Najlepiej po prostu zobaczyć "Rodzinę", zawierzając własnemu wyczuciu. Serdecznie do tego namawiam.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji