Artykuły

Tworzone rodzinnie i po przyjacielsku

- Ten spektakl stworzyliśmy w ramach Sceny Inicjatyw Aktorskich. Iza akurat urodziła dziecko, ja byłam po operacji strun głosowych, Jacek - po rocznym urlopie. Tak naprawdę to byliśmy lekko zdesperowani i chcieliśmy coś robić, bo nie graliśmy w żadnym spektaklu - mówią "Nowościom" aktorzy Teatru Baj Pomorski, z okazji 500. spektaklu "Historii Calineczki".

Aktorzy IZABELA GORDON-SIEŃKO, AGNIESZKA NIEZGODA, JACEK PIETRUSKI i muzyk TOMASZ KAMIŃSKI, twórcy przedstawienia "Historia Calineczki" [na zdjęciu], które w niedzielę [1 lutego] wystawione zostało po raz 500, mówią o dziejach tego spektaklu.

Przedstawienie jest grane już od 15 lat. jak doszło do realizacji tego przedsięwzięcia?

Agnieszka Niezgoda: Ten spektakl stworzyliśmy w ramach Sceny Inicjatyw Aktorskich. Iza akurat urodziła dziecko, ja byłam po operacji strun głosowych, Jacek - po rocznym urlopie. Tak naprawdę to byliśmy lekko zdesperowani i chcieliśmy coś robić, bo nie graliśmy w żadnym spektaklu. To prapoczątek. Z czasem wciągnęliśmy się w pomysł.

Mogli Państwo liczyć na czyjeś wsparcie?

Izabela Gordon Sieńko: Wszyscy nam pomagali. W naszej pracy bardzo ważne jest to, jak ktoś powie, że coś jest dobre, a coś złe, że z czegoś lepiej zrezygnować. Próby trwały niekiedy do drugiej w nocy. Można powiedzieć, że niemal zasypialiśmy na scenie.

A.N.: W porze nocnej pomocny był zachwyt pani portierki, świętej pamięci Marii Anchalt. Siedziała na widowni i z pełnym zachwytem o tej drugiej w nocy mówiła: "Piękna bajeczka". Jak ona to powiedziała, to dopiero mogliśmy iść do domu. Kolejnym dobrym duchem był śp. Włodzimierz Zawicki, który czuwa nad spektaklem przez wszystkie te lata. Nagrał swoich ciepłym głosem rolę Andersena. Opiekował się nami, wtedy młodymi aktorami.

Od lat spektakl nie schodzi z afisza. Jaka jest recepta na taki sukces?

A.N.: Wszystko było robione rodzinnie i po przyjacielsku. My z Jackiem byliśmy reżyserami, a Iza zajęła się choreografią. Jacek zaprosił Tomka Kamińskiego do współpracy przy muzce, a ja moją siostrę - scenograf Małgorzatę Mikielewicz.

Tomasz Kamiński: Myślę, że przedstawienie cieszy się takim powodzeniem właśnie ze względu na sposób, w jaki było tworzone. Dzieł, które są tworzone w atmosferze radości i wspólnoty, jest przecież bardzo mało.

Czy cały czas występują Państwo w niezmiennym składzie?

A.N.: W pewnym momencie Iza stwierdziła, że rola małej dziewczynki - Calineczki - nie jest już dla niej i oddalają młodszej koleżance. Ponieważ teraz spodziewa się ona dziecka, Iza, chcąc nie chcąc, powróciła. Szczęśliwie dla jubileuszu mamy więc skład premierowy.

Ważnym elementem przedstawienia, który tworzy niepowtarzalny klimat, jest muzyka...

T.K.: Zaczynała się wtedy doba klawiszy elektronicznych i dla mnie to było coś strasznego - takie zabijanie muzyki. Ucieszyłem się więc, gdy dyrekcja, mimo kosztów, zgodziła się na to, żeby zatrudnić prawdziwych muzyków. Po latach okazało się, że ci, którzy nagrywali muzykę ze mną, zrobili niesamowite kariery. Wśród nich był Bogdan Hołownia, wtedy zupełnie nieznany pianista, który dopiero zaczynał swoją karierę. Byli też kontrabasista Andrzej "Bruner" Gulczyński, perkusista Grzegorz Minicz (obecnie gra w Nocnej Zmianie Bluesa) i gitarzysta Tomasz Kuriata. To było prawdziwe spotkanie muzyczne.

Wprowadzane było potem jakieś zmiany w spektaklu?

Jacek Pietruski: Scenariusz, który mam w domu, pisany jeszcze na maszynie, jest identyczny z tym, co gramy dziś.

A.N.: Jestem człowiekiem improwizacji i cieszę się, że pozwalamy sobie na delikatne, niuansowe improwizowanie. To sprawia, że ten spektakl żyje. Za każdym razem wnosimy coś związanego z sytuacją, porą roku czy z gośćmi, którzy przychodzą.

J.P.: W niedzielę też będzie kilka zmian, proszę więc się szykować...

A czy zdarzały się jakieś wpadki w tym spektaklu?

I.G-S.: Pamiętam pewną dość koszmarną sytuację. Tuż przed premierą miałam sen, że nasza, lekko pochyła, dekoracja, która przypomina otwartą książkę, wali się na nas. Nadszedł czas premiery - wszystko potoczyło się dobrze. Tydzień po premierze pojechaliśmy do Ciechocinka. Graliśmy drugi akt, gdy nagle poczułam, że wraz z dekoracją lecimy do przodu. Agnieszka i Jacek upadli, a ja, jakby w szoku, dzielnie szłam po walącej się dekoracji. Następnie się ukłoniłam i kurtyna opadła.

A.N.: Rozległy się oklaski. Ludzie nie wiedzieli, co się stało, myśleli, że to jest świetnie dopracowany numer cyrkowy.

J.P.: Na spektaklu 164. w jednej ze scen, gdy nasze lalki (Myszka i Kret) tańczą, lalka Kreta trafiła Agnieszkę prosto w nos. Uderzenie okazało się silne, ale Agnieszka przetrwała cały spektakl i dopiero później pojechaliśmy do szpitala.

Po tylu latach grania na spektakl mogą przyjść dawni młodzi widzowie z własnymi dziećmi. Czy zdarzyło się Państwu coś takiego?

J.P.: Kiedyś po niedzielnym spektaklu podeszła do nas wzruszona pani. Powiedziała, że oglądała nasze przedstawienie jako uczennica. Teraz zaś towarzyszyło jej małe dziecko. Jeżeli są jeszcze takie osoby, to serdecznie zapraszamy je do nas!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji