Artykuły

Beckett i sok z marchwi

- Każdy przyjazd do Krakowa to były moje szczęśliwe, świąteczne dni - MAJA KOMOROWSKA opowiada o swoich krakowskich studiach, debiucie w teatrze lalek, Grotowskim i beckettowskich rolach.

MAJA KOMOROWSKA w rozmowie z Jolantą Ciosek

Kiedy zaproponowałam Pani wywiad, zawahała się Pani...

- Bo od naszego ostatniego spotkania jedenaście lat temu, powstała książka "Pejzaż. Rozmowy z Mają Komorowską" Barbary Osterloff, w której tak wiele powiedziałam...

I właśnie do niej chciałabym nawiązać. Słowa: pejzaż, wspomnienia, wyobraźnia, powroty - to słowa klucze w tej książce

Ona jest rozpięta pomiędzy dwiema refleksjami, które ją spinają jak klamra Zacytujmy je: "Te obrazy, pejzaże, które w nas są..., żyją, te szczegóły, które w danym momencie nie wydawały się takie ważne, teraz stoją na straży wyobraźni, są dla niej błogosławieństwem - tak myślę...". I druga refleksja dotyczy tematu tęsknoty. - " To uczucie towarzyszy nam przez całe życie i siłą rzeczy ma wpływ na tą co robimy, na nasze poszukiwania Im bardziej się posuwamy w czasie, im ta droga jest dłuższa, tym częściej wracamy do lat, w których wszystko jeszcze było możliwe. Te powroty w nas... do wspomnień, do ludzi, których już z nami nie ma To poczucie, że coś przeminęło - ten brak -jest ważny. Nie można się go pozbawić. Ale można starać się go dopełnić. Dopełnić ten brak. Czyż nie dłatego tworzymy?".

Nasze spotkanie też spina pewna klamra: dla Pani teatr zaczął się w Krakowie, tutaj też przed laty stworzyła Pani wspaniałą kreację w "Końcówce" Becketta, teraz kilkuminutową owacją na stojąco Kraków oklaskiwał Panią w Beckettowskich "Szczęśliwych dniach''...

- Bardzo jestem szczęśliwa z takiego wspaniałego przyjęcia. Początkowo wzbraniałam się przed tym występem, bo Scena im. Mikołajskiej w Teatrze Dramatycznym jest inna od Kameralnej w Starym Teatrze. W Warszawie gramy ten spektakl dla sześciu rzędów widzów, tutaj było ich dwa razy więcej. Jednak na ten wyjazd uparł się Piotr Duda właściciel Basenu Artystycznego i organizator tych gościnnych występów. Wierzył, że się uda. I na szczęście udało się. Po spektaklu dostałam piękny list od Marty Stebnickiej. Odwiedzili mnie też koledzy aktorzy, dyrektor Mikołaj Grabowski z żoną Iwoną. Zajrzał do garderoby mój profesor i reżyser, Jerzy Jarocki. Wraz z żoną Danusią zaprosili mnie na kolację. Byłam bardzo wzruszona. Wspominaliśmy czasy wrocławskie i nasze spektakle: "Każdy kocha Opalę", "Paternoster", "Stara kobieta wysiaduje". Po latach spędzonych przeze mnie u Grotowskiego Jarocki obsadził mnie w farsie! Okazało się, że słusznie, bo i ja z czasem odkryłam, że komedia jest mi bliska. A przecież po filmach "Za ścianą" i "Życie rodzinne" Zanussiego kojarzono mnie tylko z aktorstwem dramatycznym. Dzięki Jarockiemu zaistniałam w teatrze repertuarowym. Nigdy nie zapomnę pracy z tym niezwykłym reżyserem. A jeśli dodać, że teraz wystąpiłam na scenie, na której zadebiutowałam w Krakowie jako Monada...

W Krakowskie pejzaże Mai Komorowskiej, powspominajmy je.

- To był interesujący i ważny czas w moim życiu. Dostałam się do szkoły teatralnej w Krakowie na Wydział Lalkarski. Świadomie wybrałam - lalki. Wcześniej, po maturze, szukając swego miejsca w życiu, pracowałam w szpitalu na Litewskiej w Warszawie, na oddziale chirurgii dziecięcej. Z domu kultury, do którego chodziłam na zajęcia baletowe i lalkarskie, wypożyczyłam kiedyś Jaśka - lalkę jawajkę. Jakież ten Jasiek wzbudzał zainteresowanie wśród chorych dzieci, ile uśmiechów wywoływał. Po roku pracy nadszedł czas decyzji: co dalej? Wspaniały Jan Wilkowski, ówczesny dyrektor Teatru Lalka wysłuchał moich dylematów i powiedział mi o Wydziale Lalkarskim w Krakowie. Uważałam, że to był słuszny wybór. Na Wydziale Aktorskim - mieliśmy niektóre zajęcia wspólne - równolegle studiowali m.in. Hania Polony, Ola Górska, Jurek Binczycki, Marek Walczewski. Mój debiut sceniczny był bardzo wczesny: kiedy na rv roku studenci aktorskiego przygotowywali spektakl dyplomowy "Orfeusza" Anny Świrszczyńskiej, mnie zaproponowano rolę Menady. I zagrałam ją, a właściwie zatańczyłam. Bardzo byłam tym przejęta

Miała Pani wspaniałych pedagogów: Juliusza Wolskiego, Władysława Jaremę.

- Tak, mistrzowie sztuki lalkarskiej. Wiersza uczył nas Władysław Woźnik, a sceny aktorskie miał z nami Eugeniusz Fulde i Jerzy Merunowicz. No i był jeszcze wspaniały Wiesio Górecki, cudowny człowiek i profesor. Kiedy skończyłam studia profesor Halina Gryglaszewska zaproponowała mi angaż do teatru w Kielcach i Radomiu. Jednak Jarema przekonywał mnie, że powinnam zostać w Krakowie. A że miał wielką siłę przekonywania i robił to z wdziękiem - uległam i zostałam na rok w "Grotesce". Zadebiutowałam na tych deskach rolą... Byczka Fernanda. Potem byłam damą na corridzie... To też były przeżycia Jednak prawdziwym moim debiutem teatralnym w żywym planie była rola Sekretarki w"Kartotece" Różewicza u Kazimierza Mikulskiego Grałam w masce: miała nieruchome oczy i czarne włosy. Ta praca wiele mi dała i wiele mnie nauczyła. Zrozumiałam, że ciało musi być w dwójnasób wyraziste w stosunku do nieruchomej maski.

Jak się w owych czasach żyło studentom - przyszłym artystom?

- Raczej biednie. Najpierw mieszkałam w akademiku gdzieś na obrzeżach Krakowa, przy ulicy Gramatyka potem na Salwatorze u Ani Białas, mojej koleżanki. Kiedy na III roku wyszłam za mąż za Jerzego Tyszkiewicza zamieszkaliśmy na Sółtyka, u Janiny Jaworskiej. Wynajęliśmy pokoik dzielony kotarą. Po jednej stronie stała szafą a po drugiej tapczan, stolik, krzesło i tekturowe pudełko przykryte zieloną serwetką. W pudle były dwa kubki z baru mlecznego, chleb i jakieś produkty przynoszone ze stołówki studenckiej na śniadanie i kolację. Tak żyliśmy.

A życie towarzyskie, kwitło?

- Nie bardzo, bo byliśmy mocno zapracowani w szkole teatralnej. Owszem, chodziłam do Piwnicy pod Baranami. Ona miała duży wpływ na nasze życie. Byłam zaprzyjaźniona z wieloma jej twórcami. I jeszcze "Fafik" - mała kawiarnia przy Siennej, w której często spotykaliśmy się. Pamiętam, że zwykle mieliśmy pozrywane wieszaki u płaszczy i w "Fafiku" właśnie, kochana pani szatniarka przyszywała je nam. A na grzany miód chodziliśmy na Mały Rynek. Oczywiście, na tańce biegało się do "Jaszczurów", czasami nawet w ciągu dnia Potem szło się do Waldka Krygiera do Teatru 38.1 oczywiście jeszcze kościół św. Anny, też miejsce ważne dla studentów.

Dlaczego zrezygnowała Pani z lalek na rzecz Teatru Grotowskiego?

- Dostałam od niego list zapraszający mnie do Opola do jego Teatru 13 Rzędów. Zdecydowałam, że pojadę, bo zatęskniłam za innego rodzaju scenicznym ruchem - on zawsze był dla mnie bardzo ważny. Do dziś najlepiej odpoczywam w ruchu. Podczas urlopu, nad morzem, biegam, a w Warszawie od dwóch lat nie jeżdżę samochodem tylko chodzę, chodzę. Ale wracając do Opola. Praca u Grotowskiego była bardzo ważna: rozgimnastykowałam wyobraźnię, wyćwiczyłam ciało, nauczyłam się koncentrować, używać głosu. Grotowski to temat na osobną rozmowę - jemu poświęciłam cały rozdział w mojej książce. Z Opola przenieśliśmy się do Wrocławia - tam zaistniał Teatr Laboratorium, a w nim "Książę Niezłomny", w którym grałam. Potem był Teatr Współczesny. Zaczęłam próby w "Przerwie w podróży" Karpowicza w reżyserii dyrektora Andrzeja Witkowskiego. Rola tancerki wymagała elementów tańca klasycznego, m.in. piruetów. I wówczas ustawiająca mi choreografię Amerykanka powiedziała: "Masz w sobie taki ruch, dynamizm ruchu. Będziesz mogła niedługo grać bez ruchu, bo i tak ten ruch będzie w tobie". Jakże jej słowa się sprawdziły: zagrałam wiele ról "nieruchomych", m.in. u Erwina Axera w Warszawie: "U celu", i "Święto Borysa" Bernharda "Lady i generał" w reżyserii i z udziałem Andrzeja Łapickiego, wreszcie przyszły "Szczęśliwe dni" Becketta w reżyserii Libery w Teatrze Dramatycznym.

Beckett, podobnie jak Kraków, ma być tematem naszej rozmowy...

- Bo mój Beckett łączy się nierozerwalnie z Krakowem.

Właśnie. Jak to się zaczęło?

- Najpierw był Wrocław. Tam w Teatrze Polskim zagrałam Hamma w "Końcówce" w reżyserii Jerzego Krasowskiego.

Dodajmy, że była Pani młodą kobietą, a została obsadzona w roli starego, ślepego mężczyzny.

- Myślę, że to jedna z najciekawszych moich prac, bo są w niej niemal wszystkie stany emocjonalne: od krzyku do ciszy, od siły do słabości. Dlatego zapewne, kiedy Jerzy Krasowski i Krystyna Skuszanka objęli dyrekcję Teatru im. J. Słowackiego w Krakowie, powtórzyli "Końcówkę" ze mną i przez parę lat przyjeżdżałam z Warszawy, by właśnie grać Hamma

Pamiętam, że i w Krakowie na spektakl przychodziły tłumy. Był artystycznym wydarzeniem...

- Ta kurtyna Siemiradzkiego w zderzeniu z Beckettem... Czasami przed kasą od rana ustawiały się kolejki po bilety. Jak przyjeżdżałam do Krakowa rannym pociągiem, szłam Plantami do Hotelu Francuskiego, gdzie się zatrzymywałam. I idąc z dworca widziałam raz i drugi kolejkę przed kasą. Każdy przyjazd do Krakowa to były moje szczęśliwe, świąteczne dni. Nikt ode mnie niczego nie chciał, a ja cały dzień podporządkowywałam spektaklowi. Wczesnym popołudniem odwiedzałam profesora Góreckiego, który mieszkał wraz z żoną, chyba harfiarką, na Rynku Kleparskim. Kiedyś powiedziałam, że lubię sok z marchwi. I cały krakowski Beckett związany jest z sokiem z marchwi: każdorazowo, gdy przyjeżdżałam, pani Górecka wyciskała dla mnie tartą marchew przez szmatkę - przecież nie było wtedy sokowirówek. A Wiesio, jak przyszedł po raz pierwszy na "Końcówkę", to później nie opuścił żadnego przedstawienia I napisał jedną z najpiękniejszych recenzji z tego spektaklu.

Pamiętam też niezwykłą Pani charakteryzację...

- Początkowo trwała około dwóch godzin. Charakteryzowałam się sama dzięki naukom od profesora Fuldego. Twarz obklejałam tzw. siekanką, czyli drobnymi, ostrymi włosami, które tworzyły zarost, a na głowę zakładałam łysiejącą perukę. A teraz jestem Winnie w "Szczęśliwych dniach". I znów Kraków. Tyle powrotów.

Pani Winnie mówi wielokrotnie słowa: "A co teraz?". To ważne pytanie, które i Pani dotyczy: Co teraz, kiedy osiągnęła Pani aktorską perfekcję?

- Do "Szczęśliwych dni" wróciłam po kilkunastu latach - premiera odbyła się w 1995 roku. I uznałam, że to tekst, którym znów mogę coś powiedzieć. A co teraz? Zawsze można więcej, inaczej. To zależy od propozycji i od tego, co się z nich urodzi. Mam poczucie, że wszystkie postaci, które grałam, jakoś usadowiły się we mnie i dzięki nim mogę rozmawiać z publicznością wciąż o czymś nowym. A nawet gdyby nic się już nie zdarzyło, to przecież i tak zdarzyło się już tak wiele.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji