Artykuły

Zaprzedany diabłu

- Aktor jest wtedy dobry, kiedy przekracza swoje możliwości. Sam w sobie jest nieciekawy. Kto to jest Jan Nowicki? To jest za mała rzecz do pokazania. Trzeba zagrać kogoś: Otella, Lira czy Hamleta i wtedy jest się kimś - mówi aktor JAN NOWICKI.

Twierdzi, że nigdy nie był teatromanem, a filmem, jako sztuką prawie pogardza. Wielki aktor Jan Nowicki [na zdjęciu] w rozmawia z Joanną Leszczyńską:

Dlaczego wieloletni krakus wybudował sobie dom na wsi, pod rodzinnym Kowalem na Kujawach, tak daleko od Krakowa?

- Jestem bardzo związany z tym miejscem. Zresztą nigdy z Kowala się nie wyprowadziłem. Przyjeżdżam tu na święta, znam tutejszych ludzi, tu są pochowani moi rodzice. Nie mogłem jednak swojego domu wybudować w miejscu mojego urodzenia, bo tam nie ma jeziora, a chciałem nad nim mieszkać. Wybudowałem go więc w Krzewencie. Tu jest jezioro mojego dzieciństwa, w którym nauczyłem się pływać. Trzeba być dojrzałym człowiekiem, żeby zrozumieć, że na dobrą sprawę wszędzie jest jednakowo i nie ma sensu nigdzie się wyprowadzać.

A jednak nie wszystko Pan znalazł w Kowalu, skoro wyruszył Pan na studia aktorskie do Łodzi, a potem jeszcze dalej...

- Wbrew pozorom jednym z najlepszych punktów wypadowych w życie są małe miejscowości. Nazywam je gniazdami. W tych gniazdach ludziom, którzy chcą czegoś od życia, brakuje miejsca. Przykładów jest mnóstwo: Jurek Pilch, pisarz z Wisły, Zbyszek Zamachowski, aktor z Brzezin, Preisner z Bobowej... Nie mogłem w Kowalu zostać, bo nie byłoby co ze sobą zrobić. W latach 50. była tu absolutna bieda. Dziś najbiedniejszy ma lepiej niż my wtedy. Było też wielkie marzenie, żeby zobaczyć świat. Mówi pani o szkole filmowej w Łodzi, ale przecież wcześniej musiałem skończyć średnią, której tutaj nie było. Wyjechałem z Kowala, mając 13 lat. Na studia w Wyższej Szkole Filmowej i Teatralnej w Łodzi namówiła mnie dyrektorka łódzkiego liceum. Po dwóch tygodniach już miałem dosyć. Kiedy dublowałem pierwszy rok, profesorowie się składali, żebym miał z czego żyć, a ja to natychmiast np. przegrywałem w karty. Kiedy w końcu mnie wylali, kompletnie nie miałem poczucia krzywdy. Pojechałem na Śląsk do pracy w kopalni. Dopiero tam dowiedziałem się, że istnieje coś takiego jak poczucie obowiązku.

Znowu Pan zdawał do szkoły aktorskiej, tym razem do Krakowa. Nie wchodzi się drugi raz do tej samej rzeki, kiedy komuś na czymś nie zależy.

- Do rzeki człowiek wchodzi tyle razy, ile mu się podoba. Nadal broniłem się przed wojskiem, którego nienawidzę z całego serca. Pomyślałem sobie, że jak trzeci raz będę na pierwszym roku, to go jakoś pokonam, ale na drugim z pewnością zostanie zdekonspirowany mój brak predyspozycji. Nadal nie czułem żadnego świętego imperatywu do aktorstwa. Nigdy w życiu nie byłem teatromanem, a filmem, który jest dla mnie sztuką jarmarczną i biznesem, prawie pogardzam. Do tej pory dziwię się, że zostałem aktorem. Jestem nawet gotów bronić tezy, że nim nie jestem i nie muszę być.

Mówi Pan z lekceważeniem o aktorstwie, ale ja Panu nie wierzę.

- Źle pani to odczytała, że lekceważę aktorstwo. Przeciwnie, mój stosunek do tego zawodu jest śmiertelnie poważny i naznaczony - o czym powiedzieliby pani reżyserzy, z którymi pracowałem - ogromną odpowiedzialnością. Tylko że ja znam masę minusów tego zawodu. On mnie zachwyca, ale także skazuje na autopogardę. Bo to nie jest, jak mówią starzy aktorzy, zajęcie dla starszych, poważnych panów. Ale przyznaję, miałem w życiu satysfakcję z tej pracy. Znalazłem się w jednym z najlepszych teatrów świata, bo taki był Stary Teatr w Krakowie w latach 70. i 80. Pracowałem z czołówką reżyserów: Konradem Swinarskim, Andrzejem Wajdą, Jerzym Jarockim, Aleksandrem Bardinim. Ale ja nie jestem człowiekiem, który musi iść za ciosem, mieć stałe powodzenie. Miałem kilkuletnie przerwy w graniu i nie tęskniłem do teatru. Tak jak nie tęsknię do kina. Większości swoich filmów nie oglądałem, zwłaszcza że większość była do niczego.

I to mówi człowiek, który zaprzedał aktorstwu duszę?

- Bo zaprzedałem. Tyle że z braku prawdziwych predyspozycji. Z niechęcią podchodziłem do ról granych w teatrze, ponieważ płaciłem za nie większą cenę niż moi znakomici koledzy, jak Jurek Stuhr, Jerzy Trela czy Ania Polony. Zawsze byłem człowiekiem wstydliwym, nieprzekonanym do tego zawodu, a skoro go wykonywałem, musiałem się mu zaprzedać. Nie mogłem się opierać na intuicji, ale szukać pomysłu, jak wypowiedzieć każde słowo na scenie. Zafascynowałem się literaturą Dostojewskiego. Zrozumiałem szybko, na przykładzie choćby Stawrogina w Biesach, potem Rogożyna i innych postaci, że to nie jest autor, którego można zagrać jak Bałuckiego czy Fredrę. Żeby zagrać wielkie zło w Stawroginie, trzeba znaleźć małe zło w sobie, trzeba się w tym błocie utytłać, trzeba zaprzedać duszę właśnie diabłu. Po to, aby widz, który jest dla nas zawsze aniołem, był zadowolony.

Trochę Pan kokietuje tym brakiem talentu i wstydliwością.

- Mówię prawdę, a że to wygląda na kokieterię, to już nie moja wina. Inna sprawa, że składam się także z kokieterii. To dotyczy zresztą każdego artysty. A wstydliwy jestem naprawdę. Role i sposób bycia podkreślają moją pewność siebie, a tego we mnie nie ma. Tylko jak każdy wstydliwy robię wszystko, by to nie wyszło na jaw. Wciąż siedzi we mnie ten człowiek, który nigdy nie wyprowadził się z Kowala i który nigdy nie zamierzał być aktorem.

Pielęgnuje Pan wspomnienia największych sukcesów?

- Pani żartuje? Nie można się rozkochiwać w swojej przeszłości. Nic mnie tak nie drażni jak dobre samopoczucie choćby takiego Bońka, że był kiedyś dobrym piłkarzem. To głęboko niemęskie i nieambitne. Pamiętam jednak sytuację, kiedy z lekceważeniem mówiłem Andrzejowi Urbańczykowi, nieżyjącemu już politykowi, o swoich rolach z przeszłości. Andrzej posmutniał i powiedział: "Janku, nie rób tego, bo wyśmiewasz moje wzruszenia". A ja kpiłem z upodobania i dla zdrowia psychicznego, ale rzeczywiście nie wolno tego robić. Tak jak nie wolno przesadną wagę przywiązywać do swoich dawnych sukcesów. Dla nas, choć siły i nadziei w nas coraz mniej, powinno być ważne to, co przed nami.

W filmie Jacka Bławuta "Jeszcze nie wieczór" zagrał Pan Jerzego, starszego aktora, który miał wiele kobiet i którego wciąż cieszy życie. Nie zawahał Pan się, czy brać rolę, w której zagra Pan siebie samego?

- Kiedyś Leon Niemczyk z niebywałym zachwytem - choć on miał dość cyniczny stosunek do tego zawodu, którego jednocześnie był entuzjastą - opowiadał mi o tym filmie. Ale Leon zmarł i ja miałem zagrać jego rolę. Przesiedzieliśmy parę dni i nocy z Jackiem Bławutem, przeoraliśmy scenariusz, który był pisany dla Leona, łącznie z cytatami z jego filmów. Leon to był wielki aktor i niezwykły człowiek. Zastanawiam się, czy jest zadowolony z mojej roli... Bardziej mi zależy na opinii nieżyjącego Leona niż na opinii żyjących krytyków.

Ale jakie to uczucie zagrać samego siebie?

- To rzecz niebezpieczna i karkołomna. Aktor jest wtedy dobry, kiedy przekracza swoje możliwości. Sam w sobie jest nieciekawy. Kto to jest Jan Nowicki? To jest za mała rzecz do pokazania. Trzeba zagrać kogoś: Otella, Lira czy Hamleta i wtedy jest się kimś. Więc kiedy dowiedziałem się, że rzecz sprowadza się do zagrania samego siebie, zadrżałem z niepokoju. Ten niepokój mnie dotąd nie opuszcza.

Przeraził się Pan starości, grając w filmie, którego akcja toczy się w Domu Aktora w Skolimowie?

- Nie przeraża mnie starość, tak jak nie zachwycam się młodością. Nie można się przerażać czy zachwycać czymś, co jest naturalną koleją rzeczy. To absurd. Każdy młody, uważając, że przed nim cały świat, jest takim samym idiotą jak starzy, którzy uważają, że go zrozumieli. Znam wielu młodych starców i starców, którzy są młodzi. W sposobie bycia, w twórczości, w stosunku do świata, nawet w erotyzmie.

Ale ludzie boją się starości.

- Może to wynikać z ułomności. Myślą, że ludzie powinni dążyć do tego, żeby się nie bać starości. Miłość wymaga pracy i strach wymaga pracy. Cztery i pół roku pisałem listy do nieba do nieżyjącego pana Piotra Skrzyneckiego, a on mi odpisywał z nieba na ziemię. Robiłem to m.in. po to, żeby tęsknota była mniejsza i żeby obłaskawić śmierć, która jest przede mną. Nie można się bać rzeczy nieuniknionych. To, że mija czas, jest tak oczywiste jak ludzki oddech. Trzeba tylko zrobić wszystko, aby z tym czasem umieć się bratać, kochać to, co jest chwilą. "Chwilo trwaj, jesteś piękna" dotyczy zwłaszcza starości. Pomijam takie sytuacje, jak choroby i cierpienie, ale to mnie nie dotknęło i jeszcze o tym nic nie wiem.

Nigdy nie dostał Pan sygnału od ludzi, że jest Pan dla nich mniej ważny, mniej potrzebny, bo dobiega pan siedemdziesiątki?

- Ludzie, którzy uważają, że człowiek 70-letni jest mniej ważny, nie są ludźmi. A czy jestem mniej potrzebny? Przecież dobijając siedemdziesiątki, zagrałem w filmie role życia: w "Niepochowanym" Marty Meszaros, w "Fundacji" Filipa Bajona i w "Jeszcze nie wieczór" Jacka Bławuta. Nie jestem aktorem, którego martwi milczący telefon. Rozmawia pani z człowiekiem, który zawsze sobie znajdzie jakieś zajęcie. Dzisiaj napisałem ważny dla mnie felieton o miłośnikach pozorów. To dało mi tak ogromną satysfakcję, jakbym ten monolog wygłaszał na scenie. W moim pisaniu jest dużo z aktorstwa.

Nigdy Pana nie dotknęło boleśnie przemijanie, nawet kiedy przestał pan grywać amantów?

- Nigdy nie grywałem amantów, a nawiasem mówiąc znam kobietę, która pokochała mnie wtedy, kiedy przestałem przypominać Adama z "Anatomii miłości." Powiedziała, że tamtego mydłka ma dosyć i podobam jej się teraz.

Mówi Pan o Małgorzacie Potockiej, z którą jest Pan teraz?

- Gratuluję przenikliwości. W kobietach jest tyle samarytanizmu, że one są w stanie pokochać każde dziwadło, a cóż dopiero faceta, który się zestarzał.

Rozmawia Pan jeszcze z Piotrem Skrzyneckim?

- Często, ale nie są to rozmowy tak żarliwe jak rok, dwa lata po jego śmierci. Przeczytałem u Myśliwskiego w "Widnokręgu" myśl, którą uwielbiam: "Trwałość pamięci jest miarą rozpaczy." Pamięć to jest praca. Wykonałem ogromną pracę, żeby pamiętać pana Piotra i prowadzić z nim rozmowy. Przerwałem, bo ludzie, zazdroszcząc mi pomysłu, który nie był wcale nowy, zaczęli mnie podejrzewać, że z tęsknoty robię interes. Byliśmy z panem Piotrem narkomanami rozmowy. Potrafiliśmy rozmawiać ze sobą trzy dni i trzy noce. Nie spotkałem nigdy kogoś, kogo bym kochał tak bardzo jak jego, łącznie z kobietami i wszystkimi moimi zwierzętami. Była to wielka przyjaźń. Czuła i ciągle skłócona.

Dziś ma Pan kogoś, z kim też się tak rozmawia?

- Dziś ludzie w ogóle ze sobą nie rozmawiają. Robiłem próby, ale skończyły się fiaskiem. Dziś nie ma tak pięknych Żydów i takich młodych Janków z prowincji, którzy przyjeżdżają do Krakowa i chcą się dowiedzieć czegoś od siebie.

A Małgorzata Potocka?

- Małgosia to jest inna jakość. Wyjątkowa. To ktoś, kto zaproponował mi rzecz niebywałą - siebie. Miałem wspaniałe kobiety, od każdej coś otrzymywałem i każdej coś dawałem. Basia Sobbotowa, mama Łukasza, czy Marta Meszaros to fantastyczne, silne kobiety, ale żadna z nich nie okazała mi kobiecej przychylności typu: "przebadaj się." Gosia namówiła mnie do tego, mówiąc: "Wiesz, bo ty jesteś teraz taki kruchy." Ona nienawidzi słowa "starość". Jak każda kobieta chce być młoda i nie przyznaje się do swojego wieku. Twierdzi, zapominając o stwórcy, że daty jej urodzenia nawet na grobie nikt nie zobaczy.

Mówi Pan, że nie był i nie będzie porządnym człowiekiem, bo zawalił wychowanie dzieci, nie przeczytał ważnych książek, nie nauczył się języków. Nie jest Pan dla siebie za surowy?

- Bóg ofiarowuje nam wiele możliwości, ale nie dajemy sobie z tym rady. Jakże ja mogłem być dobrym ojcem, jak mnie nigdy nie było! Nigdy nie podjąłem próby nauczenia się obcego języka, choć nakręciłem dziesiątki filmów za granicą. Byłem i jestem dziwolągiem. Nawet słowa gin i tonic napawają mnie obrzydzeniem. To była głupota, bo powinienem poznać literaturę w obcych językach. Ale już tego nie zrobię. Nie jest to zresztą dramat. Mam zeżreć w życiu wszystko? Po co? Nie umiem i nie chce mi się.

Nadal uważa Pan, że nie jest stworzony do szczęścia osobistego?

- Do jakiegoś tam jestem. Ale nie do takiego, żeby się w nim rozsiąść jak w wygodnym fotelu i powiedzieć: "Teraz jestem szczęśliwy". Ten typ tak nie ma. O, to całkiem niezły tytuł do felietonu...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji