Emigranci
W Teatrze Kameralnym w Krakowie objawiło się wydarzenie artystyczne, którym jest spektakl pod nazwą "Emigranci". Twórcami tego wydarzenia są: reżyser Andrzej Wajda, scenograf - Krystyna Zachwatowicz i dwaj aktorzy - Jerzy Bińczycki i Jerzy Stuhr. Autorem tekstu jest Sławomir Mrożek. Rzadko kiedy w teatrze zdarza się widzieć taką współzależność. Zwykle bowiem najpierw jest tekst dramatu, potem koncepcja reżysera oraz projekt scenografa. A na końcu przychodzą aktorzy, którzy to wszystko wykonują, jedno w drugim - tekst w scenografii. W tym przypadku efekt artystyczny i intelektualny jest w równej mierze własnością każdego z twórców spektaklu "Emigranci". Oto co każdy z nich wniósł do sprawy:
JERZY BIŃCZYCKI realizuje tu sprawę chyba najtrudniejszą, gdyż prawie niemożliwą do wyrażenia, bo stojącą poza rozumem, w sferze tych mitów, których boimy się panicznie i które nas fascynują. Bo proszę mi powiedzieć, jak wliczyć w polityczne knowania przedwyborcze (np. w USA) rolę tzw. milczącej większości. Można operować najdoskonalszymi mózgami, można manipulować największymi potęgami ekonomicznymi, można rozgrywać jednych przeciw drugim, można oczerniać i beatyfikować. Ale nie można niczego zrobić z milczącą większością, która przeraża tym, że jest, że jest strasznie ważna, decydująca i że niczego z nią nie można zrobić, bo w sferze politykowania nie ma języka, którym można by ją określić. Bińczycki gra właśnie to przemożne a nieokreślone, to co tylko po wierzchu i z daleka opisują socjologowie, psycholodzy i etnografowie, co deformująco przedstawia się na plakatach i to, co tkwi w nas i wokół nas się rozprzestrzenia. Bińczycki gra milczącą większość. Groźną, nieobliczalną i przemożną, leniwą, ospałą i chytrą, morderczą i dobroduszną, głupią i niemożliwą do ominięcia, konieczną i przerażającą. Jego rola jest chyba dlatego tak trudna bo nie może on być (i nie jest!!) żadnym aspektem, żadną tendencją tej jakości, jaką uosabia. Nie jest karykaturą, nie jest groteskowy; nie jest ciemnym, przerażającym potworem i nie jest dobrodusznym debilem. Tak bowiem zwykle tę milczącą większość się przetwarza. Ale ona taka nie jest, tylko jest tym wszystkim naraz i równocześnie a jeszcze na dodatek cierpi, doznaje rozkoszy, składa się z ludzi, umiera, płodzi, zabija. Bińczycki gra więc przede wszystkim pozasłowną obecność czegoś, co jest od słów silniejsze, o czym się bez przerwy mówi, jakby słowami usiłując ten ciemny żywioł społeczny otamować, ideami określić, jakąś twarz nadać, formą uformować; a wszystko w tym celu, aby to coś ujarzmić.
JERZY STUHR to wrzucony do klatki owego lwa zarazem jego pogromca, jego nauczyciel i jego ofiara a może po prostu jego pożywienie. Stuhr jest błaznem kultury tańczącym swój taniec wobec milczącego, ogromnego, tajemniczego ludu. Rola to nieco łatwiejsza, gdyż tu już operujemy pojęciami gotowymi i matrycami myśli które są komunikowalne. Ale trudność pojawia się i tutaj. O ile dla Bińczyckiego było nią wyrażanie niewyrażalnego, to dla Stuhra jest nią zaistnienie autentyczne (konkurencyjne wobec partnera) mimo wszystkich kłamstw, jakie mu wykształcenie, humanizm, duch kultury i sam język przynoszą. Stuhr jest tym, co mówi za wiele, co chce siebie określić w tym nadmiarze pojęć, idei, ideologii, w tym zalewie zdań i książek, póz i koncepcji życiowych. Wybrać z tego coś, jakiś tekst dla siebie, wziąć coś do obrony siebie i swoich wartości przed tą milczącą nierozumną masą jaką jest jego bliźni - jego przeznaczenie: milcząca większość! Oto jego zadanie i problem. A to nie przelewki, bo w sytuacjach ostatecznych nie można sobie już pozwolić na pretensje i wydziwianie. Tu rzeczy kłamliwe stają się tym, czym są naprawdę - śmieciem. I oto Stuhr w spięciu ze swoim partnerem odgrywa swoją wielką tragedię, która polega na tym, że wszystkie jego słowa okazują się kłamliwe i wszystkie jego koncepcje niewystarczające wobec tamtego. Nie jest to tylko jego sprawa, jest to sprawa kłamliwości całej sfery języka i humanistyki, którą on w swojej głowie nosi; całej naszej duchowości nieomal. Stuhr gra w tej sztuce - ni mniej ni więcej - niewystarczalność naszej myśli humanistycznej wobec społecznych problemów naszego narodu i naszej epoki. Tak, to jest coś.
ANDRZEJ WAJDA doprowadził do tego, że aktorzy są tym właśnie, o czym napisaliśmy powyżej, a nie są niczym innym, mniejszym, głupszym. Wajda dopomógł odrzucić wszelką rodzajowość, komizm czy tragizm, otworzył te role jak ostrygi i pokazał co jest w nich zamknięte. Wajda wymyślił koncept polegający na tym, że teatr zamienił w kino a scenę w ekran. Ten właśnie koncept umożliwia otwarcie się tej sztuki, tych ról i aktorów. Umożliwia on niegranie żadnego nieistotnego konkretu i tym samym pozwala, aby majak, sen, widma objęły całą naszą rzeczywistość i w sobie ją zawarły.
KRYSTYNA ZACHWATOWICZ stworzyła konkretny świat dla tego nierealnego, koszmaru, który śni się nam wszystkim i jest zdaje się najgłębszą istotą większości naszych nieszczęść.
SŁAWOMIR MROŻEK wszystko to wymyślił. Jego dokonanie polega na tym, że potrafił zapisać jako chyba pierwszy to, czego wszyscy się boimy, prawdę o nas.