Artykuły

Płytka pamięci

- Jest jedno jedyne miejsce dla aktora, gdzie może on uczyć się do końca życia. To nie telewizja, nie film, lecz teatr. Zwłaszcza w dzisiejszych, oszalałych czasach. Tylko w teatrze da się pracować uczciwie i rzetelnie w sensie posuwania się do przodu - mówi KRZYSZTOF KOWALEWSKI w rozmowie z Anną Wiejowską.

Czy to prawda, że kiedy przed wielu laty zatrudniał się pan w jednym z warszawskich teatrów, dyrektor zaglądał panu w zęby?

- A to dopiero była historia! Chciałem - zatrudnić się do Teatru Polskiego i przyszedłem na rozmowę z dyrektorem Witoldem Balickim. Jeżeli o mnie mówi się gruby, to Balicki nie wiem, jaki był. No, spokojnie cztery razy grubszy niż ja. Coś niebywałego, taka bryła olbrzymia. W każdym razie wystroiłem się na tę okazję w niebieski garnitur, żeby pasował do moich niebieskich oczu. Prezentowałem się pięknie. Dyrektor Balicki podszedł do mnie, popatrzy) mi w oczy i nagle - ni stąd, ni zowąd - podniósł mi górną wargę, po czym powiedział: "Biorę go". Nie wiem, może mnie z koniem pomylił.

Gdzie się pan lepiej czuje: na scenie czy przed kamerą?

- Jest jedno jedyne miejsce dla aktora, gdzie może on uczyć się do końca życia. To nie telewizja, nie film, lecz teatr. Zwłaszcza w dzisiejszych, oszalałych czasach. Tylko w teatrze da się pracować uczciwie i rzetelnie w sensie posuwania się do przodu i odkrywania czegoś nowego. Ja swoje miejsce znalazłem w Teatrze Współczesnym w Warszawie, z którym jestem związany już od 30 lat.

Ciekawe, czy ma pan jakiś szczególny sposób na nauczenie się tekstu?

- Przyswajanie tekstu to bardzo indywidualny proces i często niezauważalny. Nie ukrywam, że są takie teksty, których można się nauczyć w czasie prób. Sytuację dodatkowo ułatwia fakt, że poszczególne kwestie kojarzą mi się z partnerem bądź partnerką, z którą akurat gram albo z jakimiś sytuacjami bezpośrednio z nimi związanymi. Bywają jednak teksty tak ogromne jak książka telefoniczna i wtedy nie ma Boże, zmiłuj, tylko trzeba solidnie przysiąść. Gdy Tadeusz Łomnicki grał komedianta, musiał zamknąć się dosłownie na miesiące, żeby do perfekcji opanować swój tekst. Tak więc różnie bywa. Ja na pamięć nie mogę narzekać. Uczę się dosyć szybko. Czasem żartuję, że my aktorzy korzystamy z tzw. płytkiej pamięci, tzn. z dnia na dzień pochłaniamy ogromne ilości materiału, by następnego dnia je wyrzucić z głowy i zrobić miejsce na następne. Jesteśmy zaprogramowani jak komputer, co oznacza, że w odpowiednim momencie potrafimy włączyć właściwy program. Dany tekst np. sztuki teatralnej pamiętamy dopóty, dopóki dyrektor teatru nie ogłosi, że przedstawienie schodzi z afisza. Gdy rozbierane są dekoracje, z głowy wszystko wycieka.

A czy na koncentrację też ma pan jakąś wypracowaną taktykę?

- Owszem, mam. Bez względu na to, który raz gram spektakl (bo niektóre sztuki gramy nawet po 400 razy), zawsze przychodzę do teatru na tyle wcześnie, by przeczytać na spokojnie swoją rolę. To mój prywatny sposób na wyciszenie i koncentrację. Mam tu na myśli usuwanie na bok otoczenia i wszystkiego, co życiowo mnie dotyczy, i wchodzenie w tok przedstawienia. Dodam, że swoje kwestie mam podkreśloną flamastrem. Dawniej aktorzy przepisywali własne role. Ostatnim żyjącym artystą, który jeszcze tak robi, jest Wiesław Michnikowski. On ma mnóstwo różnych zeszycików i własnoręcznie przepisuje do nich swój tekst, a nawet końcówki ról partnerów!

Zbigniew Zapasiewlcz opowiadał kiedyś przypadek swojego kolegi z teatru, który godzinę po przedstawieniu siedział w garderobie, twierdząc, że musi jeszcze pobyć ze swoim bohaterem. A pan w jaki sposób wychodzi z roli?

- Na szczęście to nie o mnie mówił Zbigniew Zapasiewicz. Ja po spektaklu jak burza wpadam do garderoby, zdejmuję spodnie, marynarkę i już jestem Krzysztofem Kowalewskim. Przebieram się i jak najszybciej jadę do domu. Ale słyszałem o różnych przypadkach. Niekiedy identyfikacja aktora z postacią okazuje się groźna w skutkach. Oto w słynnej operetce w Budapeszcie długie lata grali "Zemstę nietoperza". Jest tam postać wesołego jak cholera kawalarza, który co rusz robi rozmaite żarciki, np. przynosi komuś w prezencie czekoladki z papryką. Po latach grający go aktor zaczął się identycznie zachowywać poza sceną. Jego koledzy też w pewnym momencie zaczęli otrzymywać czekoladki

z papryką. Skończyło się u psychiatry. No, ale cóż, każdy może zwariować.

Jedną z największych pana kreacji jest rola Sułka w radiowym cyklu "Kocham pana, panie Sułku". Czy nie ma mowy o kontynuacji?

- Myślę, że nikt się tego nawet nie dotknie. Te teksty są organicznie związane z Jackiem Janczarskim, który od kilku lat nie żyje. Nie widać żadnego godnego następcy, zresztą każde naśladownictwo byłoby złe. W każdym razie zarówno ja, jak i Marta Lipińska nie widzielibyśmy się już w tym.

Teraz panuje moda na różnej maści sitcomy. Nie sądzi pan, że z "Kocham pana, panie Sułku" byłby świetny serial komediowy?

- Raczej nie. Zresztą my to już sprawdziliśmy na własnej skórze. Przed wielu, wielu laty Mariusz Walter, dziś współwłaściciel TVN-u, a wtedy jeden z szefów "Dwójki", namówił nas na nakręcenie dwóch odcinków serialu na podstawie widowiska radiowego. Niestety, przydzielono nam reżysera, który w ogóle nie czuł surrealizmu tej opowiastki, i efekt okazał się naprawdę marny. Radio to teatr wyobraźni. Każdy inaczej widział Sułka i panią Elizę i nie trzeba tego zmieniać. Chyba, że znalazłby się ktoś, kto miałby na to jakiś nadzwyczajny pomysł. Mam tu na myśli genialnego rysownika-animatora, który potrafiłby stworzyć interesujące postaci ód strony wizualnej. Nas - aktorów dalej widzę grających tylko głosem.

Od czasów filmów Stanisława Barei jest pan niekwestionowanym ulubieńcem publiczności. Pańską popularność ugruntowała rola Zagłoby. Pewnie nie może pan spokojnie przejść ulicą?...

- Popularność traktuję jako nagrodę za swoją pracę i dlatego przyjmuję ją z całym dobrodziejstwem inwentarza. Chociaż muszę przyznać, że zdarzają się różne sytuacje. Wczoraj na przykład podszedł do mnie pijany w sztok jegomość i mówi: "Chciałbym uściskać pańską dłoń". Odmówiłem z wiadomych przyczyn, a on mnie pyta: "Dlaczego?". Odparłem więc prosto z mostu: "Bo pan jest nawalony". A on na to: "Tak". Generalnie jednak nie mam nic przeciwko autografom i pozowaniu do zdjęć. Traktuję to jako część mojego zawodu.

Zgadza się pan z opinią, że profesja aktorów deprecjonuje się?

- No, cóż, nie da się tego ukryć. Nie jest dobrze, gdy w serialach miesza się profesjonalistów z amatorami. Publiczności zresztą nie interesuje, kto ma dyplom, a kto nie. Widz patrzy na efekt końcowy, a ten często nie jest najwyższych lotów. Poza tym wszystko powstaje w niesamowitym pośpiechu, który owocuje skurczem umysłowym. Dla przykładu podam, że gdyby sitcom "Daleko od noszy", w którym gram, był kręcony w mniejszym tempie i gdyby w rolach chorych pojawiali się aktorzy a nie amatorzy, byłoby o wiele lepiej.

Zdarza się panu czasem grać w życiu codziennym?

- Grać w życiu? Ma pani na myśli sytuacje, kiedy już muszę coś nakłamać? Każdy robi to po swojemu, i do tego niekoniecznie trzeba być aktorem. Ale, owszem, jest paru kolegów aktorów, którzy stale grają jakąś rolę. Ja do nich nie należę.

Niechętnie daje się pan namówić na zwierzenia o życiu prywatnym.

- Od pewnego czasu staram się nikomu nie odpowiadać na pytania dotyczące mojego prywatnego życia. A to dlatego, że w Polsce pojawiło się mnóstwo marnych pisemek, które rozpisują się na temat osobistych spraw artystów. Stworzyłem tę barierę, żeby nie ułatwiać im życia. Niech sobie piszą i kombinują, co chcą.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji