Artykuły

Sztuka czy klimatyzacja?

Obejrzałem na Scenie 61 warszawskiego Ateneum "Korowód" Artura Schnitzlera. Zwykły, powszedni spektakl, nie żadną premierową galę. Salka była nieprzytomnie nabita, osoby przeciskające się do dalszych krzeseł niemiłosiernie wdeptywały nagniotki widzom bliższych rzędów. Brakowało tlenu wypieranego niekoniecznie przez najlepsze wody kolońskie. Wszystkie miejsca zostały zajęte.

Napisana równiutko sto lat temu sztuka Schnitzlera zawsze stanowiła twardy orzech do zgryzienia dla teatru. I to mimo że koncept, na jaki wpadł wiedeńczyk, zdaje się tak olśniewająco, tak prowokacyjnie prosty. W serii scenek kolejne pary ciągną się wzajem do łóżka. Pani A. ciągnie pana B., pan B. pannę C, i tak dalej. Dziesiąta w kolejce osoba trafia znów na panią A. - i kółko (korowód) się zamyka. Dziesięć scenek zalotów, zabiegów, godów, tokowań, rykowisk, spełnień i rozczarowań. Teatr może wyczytać w tym scenariuszu właściwie wszystko - albo nic. Może odkryć kawał prawdy o człowieku, jego intymnościach, wstydach, stłumieniach, jego śmiesznie nieporadnych i dramatycznie niezgrabnych próbach uporania się z tymi pół ekstatycznymi, pół zwierzęcymi czynnościami, ale także o jego marzeniach, o niezbywalnej - nawet jeśli szczątkowej - tęsknocie do uczuć wyższych. A może również, idąc po linii najmniejszego oporu, zaprosić widzów na defiladę par łóżkowych, jurnych i grubiej bądź cieniej śmiesznych.

Na tak wyznaczonej skali spektakl z Ateneum lokowałby się pewnie w górnej strefie dolnej połowy. Uniknięto wulgarności; to niemało! Intencje realizatorów nie sięgały jednak, jak się zdaje, dużo wyżej niż błaha, lekko pieprzna komedia. I doskonale intencje te zbiegły się z potrzebami widowni, też nastawionej na rozrywkę. Spektakl przyjmowano gromkimi wybuchami śmiechu, obgadywano głośno co celniejsze epizody (mówiąc nawiasem, obyczaj swobodnych komentarzy przenoszony sprzed telewizora do sal teatralnych staje się coraz bardziej upiorny), nagrodzono długimi brawami. Jeśli coś budziło nieukontentowanie, to spartańskie warunki odbioru. Gość za mną zrobił w przerwie regularną awanturę bileterce: że między głowami osób z bliższych rzędów nic nie widzi, oddać pieniądze, "to skandal", "pani tu reprezentuje firmę", "proszę zawołać kietownika". Tak się krzyczało na leniwych kelnerów przez cały PRL.

Kiedyś patrzyłbym ze wzgardą na mieszczucha skupionego nie na sztuce, lecz na własnej wygodzie. A dziś poczułem w sposób najmniej oczekiwany dla samego siebie - przypływ solidarności. I najpierw poczułem się staro, a potem pomyślałem, że to nie tylko wiek.

Numer w nazwie małej sali Ateneum przypomina, że scena zaczęła działać w roku 1961, w czasach rozkwitu awangardy teatralnej - bujnych i owocnych poszukiwań scenicznych. Rozbijano wtedy namiętnie dziewiętnastowieczną scenę pudełkową. Na tej fali właśnie wydzielono z części dolnego foyer Ateneum eksperymentalną scenkę ze zmienną przestrzenią; krzesła można było ustawiać w rozmaity sposób, najczęściej grano en rond, czyli na arence pośrodku sali, otoczonej wianuszkiem widzów. Z czasem eksperymenty te zamierały; Ateneum i parę innych renomowanych polskich scen mieszczaniało dokładnie w tym rytmie, w którym "normalniała" Scena 61. Od wielu już lat krzesła stoją tu tradycyjnie naprzeciw sceny; odtworzono po prostu miniaturkę sceny pudełkowej. Tyle że cholernie niewygodną.

Widzowie jak dotąd pokornie znosili tę niewygodę. Powoli jednak zaczynają, jakby powiedział Wiech, wychodzić z nerw. Czy można im się dziwić?

Sztuka nie musi być wygodna, cieplutka i miła. Poczuję się mniej stary, gdy wyznam, że wciąż wierzę w istnienie w Polsce rzeszy miłośników sceny gotowej na rozmaite daniny ze swej wygody życiowej w imię obcowania ze współczesnym, emocjonalnym teatrem, głęboko dotykającym dusz. Gotowej zapomnieć o dojmującym bólu wciśniętego w twarde krzesła lub deski podłogi kręgosłupa bądź tego czegoś pod kręgosłupem - pod warunkiem, że teatr poruszy do żywego, że będzie mówił serio i zapłaci własnym twórczym wysiłkiem. Takich przeżyć ex definitione nie ofiarowują jednak teatry, które postawiły nie na ryzyko artystyczne, lecz na wsłuchiwanie się w potrzeby widowni, rozpoznawanie jej gustów, czasami nawet schlebianie im. Gwiazdy na afiszu, lekki repertuar, bezproblemowość, powierzchowne obrazki, bezpieczne tematy - to wszystko składa się na mile spędzony wieczór. Teatr obierający sobie taki profil (a jest takich scen sporo, nie tylko Ateneum, może nawet nie przede wszystkim) wzruszy ramionami na pretensje zwolenników sztuki ambitniejszej widząc, jak mu widownia wali drzwiami i oknami. Za chwilę jednak widownia ta zażąda dopełnienia miłego wieczoru miłymi urządzeniami, niezbędnymi w mieszczańskich teatrach na świecie. Klimatyzacją, wygodnymi fotelami, hostessami roznoszącymi w przerwach napoje. Zażąda - i będzie w swoim prawie.

W czym, rzecz jasna, nie będzie nic złego; naprawdę sam chętnie się zanurzę w ciepły plusz foteli i dyskretny chłód klimatyzacji. Wyraźniejsze stanie się tylko pewne pomieszanie pojęć, pozwalające dziś teatrom, które lwią część swojej energii poświęcają już wyłącznie milutkiemu gliglaniu pod pachami żądnych rozrywki widzów, nadal uważać się za pierwszych spadkobierców wielkich tradycji artystycznych polskiego teatru. I obrażać się śmiertelnie, gdy ktoś zarzuci im lekką hipokryzję.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji