Artykuły

Wygłupiam się tylko wśród znajomych

- W spektaklu "Ja, Feuerbach" za bardzo uległem legendzie Tadeusza Łomnickiego. I pogubiłem się. Nie byłem zadowolony ze swojej gry, bo chciałem przede wszystkim zadowolić mistrza. A powinnością artysty jest iść swoją drogą. Powiedziałem Łomnickiemu, że rezygnuję z grania. Przyjął ze zrozumieniem - wspomina KRZYSZTOF STELMASZYK, aktor Teatru Narodowego w Warszawie.

Grywa Pan różne postaci, także pantoflarzy, ale uchodzi za twardziela. Przez rolę Stavrosa z "Testosteronu"?

- Nie wiem, czy jestem twardzielem, choć za nieudacznika raczej się nie uważam (śmiech). Kiedyś w Teatrze Współczesnym grałem w farsie "Koniec początku" z Krzyśkiem Kowalewskim. On gra! grubego, ja chudego, takiego fajtłapę w okularach. Na przedstawienie wybrała się koleżanka z biura mojej byłej żony. Następnego dnia przyszła do pracy i ani słowa komentarza. Okazało się, że słyszała wcześniej, że ten Krzysiek Stelmaszyk to taki fajny man, tymczasem zobaczyła kogoś żałosnego. I było jej głupio powiedzieć koleżance, że wyszła za ofiarę. Odebrałem to jako najlepszą recenzję (śmiech).

Lubi Pan prowokować?

- Z zasady nie, ale niektóre prowokacje wychodzą mi same. Z emocji. I jedynie w środowisku, w którym się dobrze czuję, wśród bliskich.

Ale w programie Wojewódzkiego wetknął pan polską flagę w psią kupę.

- To było uzasadnione! Niedawno odprowadzałem córkę do przedszkola, przez park. Ona pyta: "Tatusiu, mogę wejść na trawnik zerwać kwiatek? Będę uważać, w nic nie wejdę". Czy to normalne?! W cywilizowanym świecie ludzie w parkach leżą na trawie, bo ona jest dla nich! U Kuby chciałem zwrócić uwagę na problem, a nie bezcześcić flagę. Wezwano mnie potem na komisariat, bo jakiś poseł złożył doniesienie do prokuratury o popełnieniu przestępstwa. Podpisało się pod tym kilka tysięcy ludzi, którzy nie mają co robić. Mogliby sprzątnąć te kupy!

Nie kojarzy się Pan z kontrowersjami.

- Nie mam potrzeby tworzenia takiego wizerunku. "Jupitery na mnie" to nie moja natura. Nie chcę być przesadnie skromny, ale nie czuję się celebrity. Najwięcej mogę mówić o sobie jako aktorze. Wie pani, kilka razy proponowano mi udział w programach typu "gwiazda śpiewa, tańczy". Odmawiałem. Bo nie wiem, w jakim charakterze bym tam się pojawił. Do takich występów trzeba mieć w sobie gwiazdę. Ja, Stelmaszyk, jestem aktorem udającym innych ludzi. Kryję się za rolami. Publiczne pokazywanie siebie samego krępowałoby mnie. Powygłupiać się mogę w gronie przyjaciół. Przed milionami już nie. Bo ich nic znam, nie widzę.

Kameralny z pana facet.

- Świetnie czuję się w moim letnim domu na wsi, nad Świdrem. Cisza, spokój. Sarny podchodzą pod ogrodzenie. Ja lubię ze sobą pobyć, ale do tego muszę mieć warunki. Bo gdy zamyślam się wśród ludzi, to ktoś zaraz pyta: "Stary, a coś ty taki smutny?". A ja nie jestem smutny.

Jak Pan myśli, co w życiu się liczy? Co jest na szczycie Pańskiej hierarchii ważności?

- Dobra relacja z rodziną. I przeżycie swojego czasu z sensem, jeśli można go znaleźć. Ja próbuję, szukam. Aktorstwo w tym pomaga, choć nie tak bardzo jak zawód lekarza. Ale jako kuglarz może kogoś rozweselę, wpuszczę refleksję w czyjąś duszę. Z drugiej strony, role są nietrwałe, emocje ulotne. Trzeba nimi się cieszyć, wiedząc, że miną. Ja jestem dumny z tego, co realne: z dzieci. Mam ich trójkę: 25-letniego Jonasza i 23-letniego Janka z poprzedniego małżeństwa i 6-letnią Janinę z obecnego związku.

To frajda zostać ponownie tatą?

- Tak, fantastycznie móc obserwować młodego człowieka, w dodatku śliczną dziewczynkę, jak poznaje świat. Leszek Kołakowski powiedział: "Człowiek może być szczęśliwy do 5. roku życia, potem już tylko miewa przyjemności". Ze mną tak jest. Ale gdy patrzę na córkę, gdy bywa absolutnie szczęśliwa, to jak może mi się to nie udzielić? Potrafi mnie ująć. Kiedyś idziemy po długich schodach, a ona mówi: "Tak idziemy, idziemy i będziemy szli do końca świata. Do ostatniej jajecznicy świata". Albo rozmawiam z ciężarną znajomą. Córka przysłuchuje się i nagle wtrąca: "Sądzisz, że ja myślę, że dzieci przynoszą bociany?". "A wiesz, jak powstaje dziecko?", pytam. "Plemnik zapładnia komórkę jajową", odpowiada. Zgłupiałem. Nigdy jej tego nie tłumaczyłem. A ona czyta, ogląda programy edukacyjne dla maluchów i potrafi zaskoczyć. Nie da się ukryć, jestem na nią miękki.

Mamą Janink i i Pana życiową partnerką jest reżyserka Agnieszka Glińska. To związek dwojga wrażliwców, artystów?

- Wrażliwców na pewno. Choć pod względem temperamentu jesteśmy różni. Ale tolerujemy te nasze inności. Wspieramy się. Może ja jestem tym spokojniejszym? A czy artystów? Oboje nazywamy siebie rzemieślnikami, nie artystami. Na pewno mamy podobny gust.

Ma Pan za sobą epizod emigracyjny. W 1988 r. wyemigrował Pan do Kanady.

- To miało być "na zawsze". Kanada, bo mieszkał tam mój brat. Pojechałem z ówczesną żoną, z synami. W Polsce ekonomicznie i politycznie było tragicznie. Sprzęgło się to też z moją refleksją na temat zawodu. Musiałem coś zmienić.

Refleksją? Chodzi o spektakl "Ja, Feuerbach", gdzie grał Pan z Tadeuszem Łomnickim i nie był zadowolony, prawda?

- Szczęśliwie i nieszczęśliwie trafiłem na lata, gdy w szkole teatralnej wykładali aktorzy-pomniki. Dobrze, że ich spotkałem, mogłem się wiele nauczyć. Ale za bardzo uległem legendzie Tadeusza Łomnickiego. I pogubiłem się. Nie byłem zadowolony ze swojej gry, bo chciałem przede wszystkim zadowolić mistrza. A powinnością artysty jest iść swoją drogą. Zabrakło mi dystansu do zawodu. I przez to świadomie zdecydowałem, że rezygnuję z aktorstwa.

Z autorytetu trzeba umieć korzystać?

- Ślepa uległość to dla aktora śmierć. Powiedziałem Łomnickiemu, że rezygnuję z grania. Nawet w jego sztuce. Przyjął ze zrozumieniem.

Dokonał pan wyboru: lepiej być sobą, a nie tym, kim inni chcą, bym był.

- Dorosłem na tyle, by nie udawać, że coś mi się podoba, gdy tak nie jest. Uczę się asertywności. Trwało lata, nim zdjąłem Łomnickiego z tej za wysokiej kolumny. Dziś mogę powiedzieć, że był wybitnym aktorem, ale nie do końca. Trzeba mieć zdrową relację do pomników.

W Kanadzie zaczynał pan od zera?

- To była totalna zmiana środowiska. Ja tam nie pojechałem, żeby grać. Pracowałem fizycznie. Poznałem ludzi, których w Polsce bym nie spotkał. Pracowałem z Irakijczykiem, który miał rodziców w schronach w Bagdadzie. Świetny facet. Poznałem Afrykańczyka, który musiał z Afryki uciekać przed wojnami plemiennymi. Poznałem ludzi z wielu kultur i wyrobiłem swoje zdanie, zamiast zawierzać odgórnej opinii gazet. Tak jak mówił Kapuściński: jak nie wyjedziemy, to co możemy wiedzieć? Jestem za ten czas losowi bardzo wdzięczny.

Do Polski jednak Pan wrócił, po pięciu latach. I znów startował od zera.

- Zacząłem budowę domu, wziąłem kredyt. Wszyscy pukali się w czoło, a ja miałem odwagę. Nauczyłem się ryzyka: nie teraz, to kiedy? Ale po powrocie jako aktor byłem w gorszej sytuacji niż ci kończący szkołę. Byłem trochę "z odzysku". Zacząłem małymi kroczkami, z dużą pokorą.

Sporo Pan gra, w serialach, filmie, teatrze. Reżyseruje Pan już drugi spektakl w warszawskim Teatrze Montownia. To chyba Pana dobry czas?

- Nie wiem, zobaczymy. Lubię przystąpić do rzeczy nowych, nieznanych. Z pokorą odkrywcy.

W "Czasie honoru" zagrał Pan nazistę. Bardzo przekonująco.

- W spektaklu "Poduszyciel" w Teatrze Narodowym też gram negatywnego bohatera. Faceta, który jest całkowicie zepsuty, zgniły. Mówi, że "świat to kupa g...". Takich jak on też staram się zrozumieć, choć nie usprawiedliwiać.

Która teoria jest Panu bliższa: ludzie z natury są dobrzy czy może jednak źli? Jak Pan postrzega świat?

- Wierzę, że w ludziach jest dobro. A świat? Hm... To chaos, który próbujemy ogarnąć i nazwać. Wie pani, prywatnie jestem daleki od formułowania okrągłych zdań. One są takie zmienne. Przeczytam ten wywiad za dwa tygodnie i złapię się za głowę, jakich bzdur nagadałem (śmiech). Poza tym mądrzejsi ludzie napisali już o tym wiele książek. Co ja tam wiem!

To porozmawiajmy o świecie Pana dorastania.

- Ja zawsze trochę sam się wychowywałem. Jako młody chłopak przeżyłem pierwsze mocne doświadczenie. Gdy miałem 15 lat, zmarł mój ojciec. Przez pół roku leżał w szpitalu. Pamiętam moment, kiedy mógł jeszcze chodzić, było lato. Należał raczej do ludzi chłodnych, ale tamtego dnia był dla mnie wyjątkowo serdeczny. Chyba chciał się ze mną pożegnać. Gdy umarł, a ja przyszedłem do domu, zobaczyłem wszystkie jego rzeczy ze szpitala. Szlafrok, szczoteczkę do zębów. Na swój użytek wymyśliłem jakąś niestworzoną historię, że on żyje, tylko że przysłał rzeczy do wymiany... Po śmierci ojca podjąłem się opieki nad młodszym o 12 lat bratem. Mama raczej mnie obserwowała, niż ingerowała w moje dorastanie. Miałem dużo wolności. Może dlatego potem trudniej mi było radzić sobie z ograniczeniami świata dorosłych.

Ten chłopak wciąż w Panu jest?

- Jest. Ja nawet czasem sobie mówię: "Boże drogi, przecież ty masz prawie 50 lat!". Bo wciąż oglądam świat oczami kilkunastoletniego chłopaka. Nie mówię o jego niedojrzałości, ale o świeżości spojrzenia. Ten chłopak we mnie ciągle próbuje pogodzić bunt i doświadczenie człowieka dorosłego. Dojrzałość narzuca realizm. Świadomość, co jest możliwe do zmiany, co nie. Ale wierzę, że możemy być skuteczni, nie tracąc tego pełnego zapału dzieciaka.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji