W kabarecie życia
Odrobinę dekadencki cień końca wieku otulił nas trochę duszną atmosferą kabaretu i "Cabaretu". Powoli musicalowa forma staje się sposobem na atrakcyjność naszych teatrów.
Ostatni goście Teatru Słowackiego - Teatr Rozrywki z Chorzowa pokazał właśnie "Cabaret" - widowisko oparte na książce Christophera Isherwooda napisanej w 1939 roku, a w istocie na libretcie Joe Masteroffa i piosenkach Freda Ebba, które my pamiętamy z filmu Boba Fosse'a z Lizą Minnelli.
Chorzowskie widowisko nie ma jednak pretensji do konkurowania ze słynnym filmem. Tutaj króluje zespołowość, wszyscy tańczą i śpiewają razem. Nawet czasem trochę żal, że osobowości Sally Bowles, trzpiotowatej, zepsutej, ale pełnej wdzięku gwiazdy kabaretu (Maria Meyer) i naiwnie "czystego" Amerykanina. Clifforda Bradshawa (Cezary Jakubicki) zginęły w tłumie. Po części jednak tłumaczy to zamysł reżysera, Marcela Kochańczyka, który bardziej chciał pokazać życie ludzi w dekadenckim Berlinie, niż wyeksponować parę głównych postaci
Bohaterem tego spektaklu miał być chyba "kabaret życia" w ówczesnym Berlinie, który znajdował jedynie swoje groteskowe odbicie w kabarecie Kit Kat. Nie wiedzieć tylko czemu, mieniące się różnymi poetykami: groteskowo-rodzajową, liryczną i propagandową, okazało się trochę luźną układanką spraw, rzeczy i historii czasem na siłę łączoną przebitkami kabaretowymi. Myślowe niespójności niwelowała jednak sprawność montażu opowieści o pierwszych, i ostatnich miłościach, zdeterminowanych groteskową, ale bezwzględną historią.