Artykuły

Krótki fokstrot, jak flashback sprzed lat

Widzowi, który na spektakl przyszedł nieco przygotowany i przypomniał sobie tamte utwory, przedstawienie może wydać się rozbudowanym deja-vu czy flashbackiem nieposłusznej pamięci - o "Dancingu" w inscenizacji i choreografii Jarosława Stańka w Teatrze Polonia w Warszawie pisze Hubert Michalak z Nowej Siły Krytycznej.

Niektórzy lubią poezję. Nie wszyscy. I dla tych niektórych propozycję teatralną wymyśliła i zrealizowała Krystyna Janda. Aktorka wyjęła z archiwów (nie)pamięci kilkanaście tekstów Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, budując z nich kolejną premierę Teatru Polonia. Delikatne, motyle słowa czołowej poetki Dwudziestolecia Międzywojennego, ubrane w konkret ciała i muzyki (Jerzy Satanowski), zostały wydane na osąd widza w trwającym niespełna godzinę przedstawieniu.

Z wierszy utkana została szczątkowa opowieść. Bezimienna bohaterka (Krystyna Janda) z goryczą wspomina tajemniczy dancing, na którym poznała mężczyznę swojego życia - i krótko po którym musiała się z pięknym nieznajomym rozstać, już na zawsze. Krótkie spotkanie odcisnęło trwały ślad we wrażliwości i myśleniu bohaterki. Jej wspomnienia (nie wiadomo, urojone czy przywołujące rzeczywiste wydarzenia) ucieleśniają się na jej i naszych oczach. Realizuje się to przez pośrednictwo siedmiu mężczyzn, którzy, tańcząc wokół niej, wchodzą w symboliczne, krótkotrwałe relacje. Nic na scenie nie jest pewne, nic nie zostaje definitywnie nazwane. Jedynym, co faktycznie istnieje, to gorycz rozstania.

Spektakl rozgrywa się w niedookreślonym miejscu: błyszcząca, lustrzana podłoga sugeruje salę balową, pustą po odbytej zabawie; zamykająca scenę ściana z gwiazd może odnosić do nocnego nieba, otwierając przestrzeń na świat zewnętrzny. W tym wszystkim pojawiają się pojedyncze rekwizyty (kapelusze pełne piór, maska karnawałowa) i elementy scenografii (obłe siedzisko-łóżko, niepokojące, puste klatki dla ptaków, wiszące nad głowami artystów), nadając chwilowe znaczenia miejscom na scenie, budując sensy i skojarzenia, o których dokładnym kształcie i treści decyduje sam widz. Plastyka sceny rymuje się z niejednoznacznymi frazami wierszy, z których skrojono "Dancing", stanowiąc niewielki, ale przemyślany zbiór inspiracji interpretacyjnych.

Wybór tekstów i ich interpretacja muzyczna są niemal dokładnym powtórzeniem repertuaru płyty "Dancing" stworzonej również w duecie Janda-Satanowski. Widzowi, który, jak niżej podpisany, na spektakl przyszedł przygotowany i przypomniał sobie tamte utwory, przedstawienie może wydać się rozbudowanym deja-vu czy flashbackiem nieposłusznej pamięci. Fakt, zmieniła się interpretacja aktorki - już nie żywioł młodości i energetycznej żywotności stanowi główną oś interpretacji. Punkt ciężkości został przesunięty na gorzką tęsknotę, natrętnie przywołującą wspomnienia. Wciąż jednak rozwibrowany saksofon i drżące, niespokojne instrumenty smyczkowe są głównymi komponentami tkanki muzycznej, tu zmieniło się niewiele. Muzyka ta na scenie brzmi dziś anachronicznie, jakby chciano Pawlikowską-Jasnorzewską na siłę zamknąć w kartonie opatrzonym napisem "starocie". Wierzę jednak, że Janda nie chciała wbić gwoździa do trumny poetce, z którą jest od lat związana. Może to nieobecność reżysera doprowadziła do takich sytuacji (za inscenizację i choreografię odpowiedzialny jest Jarosław Staniek, nie ma jednak najmniejszej wzmianki o reżyserze widowiska; warto zaznaczyć, że inscenizator i reżyser to w teatrze dwie osobne funkcje)?

Tak okrutnemu pomysłowi przeczy widoczna na scenie robota choreograficzna. Siedmiu tancerzy, z których sześciu tworzy grupę, a siódmy jest cieniem "dansera" z przeszłości, z równym kunsztem cytuje kroki konkretnych tańców, jak i posługuje się ciałem w sposób bliski tańcowi nowoczesnemu. Owszem, niekiedy trudno zaprzeczyć tautologii ruchu scenicznego wobec tekstu, czy pojąć zamysł, jaki przyświecał choreografowi, gdy np. kazał mężczyznom "sprzątać" scenę ogromnymi miotłami. Nie można jednak odmówić zespołowi tancerzy siły wyrazu i umiejętności skupiania uwagi; gdy rywalką w takich zawodach jest Krystyna Janda, wynik wydaje się być przesądzony, tu jednak znakomicie wybrzmiało prawo wyjątku.

Jest jeszcze jedno, ostatnie "ale", którego nie można pominąć milczeniem. "Dancing", choć zapowiadany i zrealizowany jako "spektakl muzyczny", stawiając muzykę ponad tekstami poetyckimi odbiera im wagę, nie pozwala wybrzmieć. Nie wspominając już o tym, że nie wszystkie padające na scenie słowa są w pełni zrozumiałe - dotyczy to zwłaszcza tych słów, które miały nieszczęście pokryć się z wysokimi dźwiękami w poszczególnych piosenkach. Janda nie śpiewa tych dźwięków, jedynie bezpiecznie je omija - a to techniczne zagranie odbiera słowom klarowność i jasność, trzeba się ich domyślać.

"Dancing" nie jest olśniewającym starciem wielkiej aktorki, wybitnych tancerzy i niezwykłej poezji. Spektakl przypomina o tych (przecież niesłusznie, zapomnianych) wierszach, wydobywa je z zakurzonego kufra z napisem "Dwudziestolecie - nie otwierać!", nie czyni jednak wiele, by pomóc je widzowi zrozumieć. To prosta prezentacja, stylizowana na spektakl "z epoki", niepozbawiona, niestety, wad i niedociągnięć. Ogląda się przyjemnie, zachwyt nie występuje. Ot, taka artystyczna potańcówka.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji