Artykuły

Masaż mózgu od Zanussiego

- Kiedy oglądam młody polski teatr, to ten brutalizm i epatowanie obscenami widziałem już 30 lat temu w Niemczech. Kiedyś niemiecki teatr nagminnie ściągał z Polski, dziś dzieje się odwrotnie - mówi Krzysztof Zanussi w rozmowie z Magdaleną Rigamonti z Polski.

W piątek premiera "Romulusa Wielkiego" Dürrenmatta w Teatrze Polonia. O dziwnym smutku nowej Europy, psach i energetycznej aurze Janusza Gajosa z reżyserem spektaklu Krzysztofem Zanussim rozmawia Magdalena Rigamonti: Praca w teatrze to dla Pana święto? - Owszem, w filmie z reguły się marznie na jakimś polu i nie można wygodnie usiąść, w teatrze natomiast grzeją i pełno jest foteli. Ale mówiąc serio, teatr jest rodzajem laboratorium i w tym sensie praca w teatrze jest dla mnie świętem. Daje możliwość pogrzebania w tekście, estetyce, aktorach i za każdym razem można coś ciekawego znaleźć. W filmie premiera odbywa się co 15 minut, czyli co ujęcie, więc siłą rzeczy jestem skazany na to, co sobie wcześniej przygotowałem. Na scenie zaś wszystko rodzi się na moich oczach i stąd mam sympatię do teatru. - Od polskich teatrów raczej Pan stroni. Dlaczego? - Strasznie się boję teatrów urzędniczych, w których najważniejszy dla aktorów jest dzień, kiedy płacą pensje. W Polonii jest inaczej, bo to prywatny teatr i jedna osoba, czyli Krystyna Janda, wszystko trzyma w ręku i za wszystko odpowiada.

Do Narodowego podchodzi Pan czujniej niż do Polonii?

- Akurat Narodowego nie miałem tu na myśli. Mam przed oczami inne sceny repertuarowe, które tkwią w pewnym marazmie i ten marazm zionie ze sceny. Tymczasem teatr Jandy każdego dnia walczy o życie i jest tu ten nerw, do którego przywykłem za granicą.

Ostatnio reżyserował Pan w Kijowie. Tam nerw jest?

- W Nowosybirsku. Kilka tygodni temu odbyła się premiera. W Kijowie wcześniej. W obu przypadkach było gorąco, bo przedstawienia próbowałem w Polsce i tylko na premierę jechałem do Nowosybirska czy Kijowa. Polega to na tym, że zapraszam aktorów do siebie (mam duży dom na wsi pod Warszawą) i przez miesiąc pracujemy.

Ależ Pan jest wygodny...

- Przecież ja nie mam czasu tkwić miesiącami na końcu świata. Dzięki pracy w domu uwalniam się od biurokracji, od aury urzędniczej. Są tylko aktorzy i ja. Wszystkiemu przygląda się osiem psów i dwa koty. Od rana do nocy robimy to, na czym nam zależy, więc w efekcie powstają naprawdę żywe przedstawienia. To bardzo skuteczna metoda.

Sabat czy eksperyment?

- Po prostu sytuacja, w której dobrze się pracuje. Ja w ogóle jestem gościnny. Często nocują u mnie grupy ze Wschodu, a w rewanżu wystawiają spektakle w mojej oranżerii. Widziałem fenomenalne rzeczy zagrane w moim domu dla mnie i sąsiadów. Ci aktorzy zagrożeni brakiem dekoracji, psem wdzierającym się na miejsce akcji, prują żyły i grają tak wspaniale, że warto by włączyć kamerę. Studenci Akademii Teatralnej w Kijowie wystawili u mnie spektakl, w którym udawali zwierzęta. Moje psy oszalały. Musieliśmy przerwać, żeby uspokoić zwierzaki.

Widzę, że ciągnie Pana na Wschód?

- Ja tam chyba jestem bardziej potrzebny niż we Francji czy we Włoszech. Chociaż we Włoszech reżyseruję bardzo często. Jednak jeżdżę tam, a nie oni przyjeżdżają do mnie. Nie sądzę, żeby włoscy aktorzy chcieli siedzieć przez miesiąc w zimnej Polsce tylko dlatego, że mnie się nie chce pojechać do nich. Następny spektakl reżyseruję w Syrakuzach, w teatrze antycznym i wiadomo, że tam będziemy próbowali.

Film Pan na razie zarzuca?

- Nie. Skąd taki pomysł?

Myślałam, że Pan się trochę obraził na film po tym, jak walec krytyki przejechał się po pańskim "Sercu na dłoni".

- "Serce na dłoni" źle przyjęto tylko w Polsce. Na festiwalu w Rzymie dostało wysokie noty. W innych miejscach świata też się podobało.

Cóż więc stało się w Polsce?

- To ja mógłbym spytać, co się stało. M.in. w pani piśmie ktoś wylewał na mnie kubły pomyj. A ja mam czelność powiedzieć, bo mam porównanie ze światem, że to jest świadectwo jakiejś zapaści naszej krytyki. Widzieliśmy to już przy okazji "Pianisty" Polańskiego. Przecież nasi krytycy nie zauważyli, co oglądają. Poszli na prymitywną interpretację moich intencji. Nieuwaga jest tak wielka, a zgiełk tak ogromny, że jak ktoś pierwszy krzyknął kompletne głupstwo pod adresem Dody, to ludziom się wydało, że już wiedzą, o co chodzi. Z forów internetowych wnoszę, że wielu widzów młodszych i niezindoktrynowanych zrozumiało więcej niż krytycy wypisujący niewiarygodne bzdury. Choć z drugiej strony mam poczucie, że chociaż jestem stary, to potrafię jeszcze kogoś zaskoczyć. Liczyłem na polskie poczucie humoru, a okazało się, że wszystko trzeba łopatą - inaczej nikt nic nie zrozumie. Podejrzewano, że ja ten film dedykowałem publiczności pani Dody. A ja nie próbuję przyciągnąć jej publiczności, bo to nie moja publiczność. Jeśli opowiadam o tym, że kultura pop może zmierzać do kultury wysokiej i Doda w końcu filmu śpiewa arię "Westalki" z opery Belliniego, a czołowy polski krytyk myli tę arię z "Ave Maria", to ręce mi opadają. Żądam minimum uwagi.

Zadzwonił Pan do czołowego krytyka i zażądał sprostowania?

- Zadzwoniłem i powiedziałem o błędzie, ale co z tego? Później trzech innych leniów w innych gazetach powtórzyło ten błąd.

Miał Pan robić film z Sophią Loren "Głęboki oddech". Dlaczego ten projekt stoi w miejscu?

- Powód banalny - pieniądze. Moi amerykańscy producenci szukają funduszy, ale nie jest to takie łatwe. Pokolenie, które pamięta Sophię, przekroczyło już sześćdziesiątkę i w kolejce pod kinem nie będzie stało. Więc czekam, może się cud zdarzy. To nie jest wielki budżet, jednak film jest loterią - z wielu projektów tylko jeden wystrzela. Teraz inny projekt, w którym widzę Liv Ullmann, nabrał blasku, więc może jeszcze w tym roku uda mi się go zrealizować.

Czyli jednak wraca Pan pod filmową chmurkę.

- Oczywiście. Choć w Polonii czuję się wyśmienicie. Tu pracują sami entuzjaści i aż przyjemnie się na nich patrzy. Teatr jest dla mnie głównie rozmową aktora z autorem sztuki. Reżyser jest postacią drugorzędną. Nie robię teatru wielkiej inscenizacji, choć wyrosłem na spektaklach Swinarskiego czy Jarockiego. Oni często dominowali nad utworem, dominowali nad wszystkim.

Premiera w piątek. Ogarnął Pan już wszystko?

- Ależ skąd. Jednak nie martwię się tym, bo przedstawienie opiera się na aktorstwie, na wielkim aktorstwie.

Jak Pan odczytał "Romulusa Wielkiego"? Politycznie?

- To nie u mnie. Ja nie zajmuję się doraźnością. Byłoby mi wstyd, gdybym popadł w doraźność, i zachwyca mnie aktualność tekstu napisanego w innych czasach i innym celu. Pasuje tu stary lapsus Gomułki, według którego "Staliśmy na krawędzi przepaści i od tego czasu zrobiliśmy ogromny krok naprzód". Otóż coś takiego dzieje się z Europą, że zrobiła ogromny krok naprzód, lecz w niepokojącym kierunku. Ta nasza Europa, pomimo że jest zjednoczona i ma na koncie wielki sukces (bo częściowo przezwyciężyła swój partykularyzm), to jednak jest szalenie depresyjna, pozbawiona marzeń i łamiąca swoje najświętsze ideały. Dürrenmattowi wyszły spod pióra słowa, które mogłyby być napisane dzisiaj. Opowiadanie o poszukiwaniu idei narodowych, o tym, że idea wystarczy, a potem wszystko samo się stanie, przypomina polityków z sąsiedniego kraju w sposób zadziwiający. Bo wiadomo, że nie o nich myślał autor, kiedy to pisał.

O rany. A jest szansa, że publiczność, która przyjdzie na "Romulusa Wielkiego", będzie się dobrze bawić?

- Moim zdaniem analiza autora jest zabawna, a myślenie to najlepsza rozrywka. Przecież ludzie rozwiązują krzyżówki nie z masochizmu, tylko po to, żeby odpocząć. Odpoczną także na moim spektaklu, bo szykuję dobrą rozrywkę dla bystrych ludzi. Zapewniam, że nie przeładuję przedstawienia intelektualnymi dywagacjami.

Da się Pan nagrać Januszowi Gajosowi?

- Oczywiście. Mój teatr nie jest zbyt wizualny. Nazwałbym go teatrem słowa i myśli. Ważne jest to, co w przedstawieniu zostanie powiedziane, no i w jakich okolicznościach. Cała akcja skoncentrowana jest właśnie na Romulusie; ta rola w naszym teatrze ma wielką tradycję, bo grali ją Świderski, Holoubek i Stuhr. Gajos jest aktorem w rozkwicie, więc z fascynacją obserwuję, jak on w tę rolę wchodzi.

Zna Pan jego możliwości.

- Trzy filmy zrobiliśmy razem, ale nigdy nie zagrał u mnie głównej roli. Prywatnie mam do niego ogromny szacunek. Z takim partnerem warto pracować. Jeśli nie uda mi się przekonać go do mojego zdania, to przyznam mu rację. W każdym razie, o starciach mowy tutaj nie ma.

Może dlatego, że jesteście Panowie równolatkami?

- Aż w to nie wierzę. On mi się wydaje młodszy. Wygląda świetnie, ma wielką energię.

Nie myśleliście o tym, że "Romulus" to wasz wspólny jubileusz 70 urodzin?

- Ach, gdzie ten czas przeleciał? Pomyślimy o tym.

Pan też na starca nie wygląda. Skąd Pan ma tyle entuzjazmu?

- Nie wiem, czy entuzjazm jest genetyczny, czy wynika ze światopoglądu, ale wiem jedno: w naszym zawodzie praca to łaska, a naturalny stan to bezrobocie. Nikt nas nie namawiał, żebyśmy zostali artystami, więc jeżeli możemy porozumieć się z bliźnimi poprzez sztukę, to jest rzecz nadzwyczajna. Odczuwam to jako bodziec do działania.

I wpada Pan w euforię?

- Bez przesady. Po prostu cieszy mnie, że pracuję. To dla mnie coś nadzwyczajnego, szczęśliwy zbieg okoliczności.

Wajda też szykuje się do reżyserowania w Polonii.

- Czekam na jego spektakl, bo to twórca wielkiego polskiego teatru. Natomiast kiedy oglądam młody polski teatr, to ten brutalizm i epatowanie obscenami widziałem już 30 lat temu w Niemczech. Kiedyś niemiecki teatr nagminnie ściągał z Polski, dziś dzieje się odwrotnie.

Czyli, gdyby Warlikowski albo Jarzyna zaprosili Pana do współpracy, odparłby Pan "Dzięks, ziomy" i obrócił się na pięcie?

- Myli się pani. Jeszcze raz powtarzam, że możliwość publicznej wypowiedzi traktuję jako akt łaski. Naturalnie pod warunkiem, że widzę sens własnej pracy i że wiem, dlaczego coś robię.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji