Artykuły

Sala nabita, a Zbyszka nie ma

Dziś mija 42. rocznica śmierci Zbigniewa Cybulskiego. 39-letni aktor wpadł pod koła pociągu, który próbował dogonić na dworcu Wrocław Główny. - Dla mojego pokolenia to był idol. Kiedyś miało się idoli, było się im wiernym, kłóciło się o nich, broniło się ich. To było zjawisko. Zaprzeczenie wszystkich ówczesnych kanonów. On wprowadził bycie na scenie, wcześniej wszyscy na niej grali - opowiada Władysław Kowalski.

Jacek Szczerba: Ostatni raz widział pan Zbigniewa Cybulskiego 7 stycznia 1967 r. we Wrocławiu, pod koniec zdjęć do filmu Aleksandra Ścibora-Rylskiego "Morderca zostawia ślad", w którym obaj graliście. Władysław Kowalski: Po południu mieliśmy lecieć samolotem do Warszawy, na jakąś próbę w telewizji. Czekałem na Zbyszka w taksówce. Był w pokoju, gdzie pozbywaliśmy się charakteryzacji. Wychylił się przez okno, w białej koszuli, i zawołał: "Wiesz co, Kajtek, jedź, bo nie zdążysz, ja przyjadę pociągiem". Choć była wtedy zima, nie było śniegu, pamiętam tylko silne słońce. - A kiedy zobaczyliście się panowie po raz pierwszy? - Gdy Zygmunt Hübner zaraz po szkole zaangażował mnie do Teatru Wybrzeże. W "Kapeluszu pełnym deszczu" zastąpiłem innego młodego aktora w roli jednego z trójki narkomanów nachodzących głównego bohatera granego przez Zbyszka. Przynosili mu narkotyki, był im winien pieniądze.

Zbyszka nie było na próbach wznowieniowych w sierpniu. Był na festiwalu młodzieży w Wiedniu. Wprowadzał mnie Zdzisio Maklakiewicz - pokazywał sytuacje, grał za Zbyszka, śmiesznie, bo go naśladował. Przedstawienie miało się odbyć w wielkiej sali we Wrzeszczu - na 1200 osób. Jest w pół do siódmej. Sala nabita, a Zbyszka nie ma. Do Warszawy leciał samolotem, potem pociągiem do Gdańska. Wiadomo było, że na siódmą nie zdąży. Hübner spytał publiczność, czy chce czekać. Nikt nie wyszedł, czekali chyba z półtorej godziny.

Wreszcie jest. Wszedł na scenę w swoich dżinsach, narzucił tylko świeżą koszulę. Zaczął grać kompletnie nieobecny, jakby dopiero szukał kontaktu z żoną, graną przez Mirkę Dubrawską, i z bratem, czyli Mundkiem Fettingiem. To było idealne dla tej roli, bo jego bohater ciągle był pod wpływem narkotyków - albo ich braku. Zresztą Zbyszek zawsze genialnie umiał włączyć własny stan ducha w spektakl.

Tu grał, że ich dawno nie widział, a przecież Dubrawskiej i Fettinga naprawdę dawno nie widział - były wakacje, potem on był w Wiedniu. Zbyszek nie kalkulował, on to, jak to się mówi, wyciągał z buta.

No i przychodzi scena z trójką narkomanów domagających się forsy. Rzucam się na dzielącą nas siatkę, mówię, mówię - nauczyłem się porządnie.

Miałem straszliwą tremę, to był mój pierwszy występ na dużej scenie. I widzę, że Cybulski zbaraniał: zastanawia się z mozołem, czy go wzrok nie myli, kim jest ten facet, którego nie zna. Nie sądzę, że zdążyli mu powiedzieć, że będzie grał ktoś inny. Wtedy Zbyszek nagle sprywatniał, zaczął się śmiać. Jego takie rzeczy śmieszyły.

Potem spotkaliśmy się w korytarzu, gdy szedłem do garderoby. Przystanął i - zgodnie ze swoim zwyczajem - potargał mnie ręką po włosach. "Fajnie, fajnie - powiedział. - A skąd jesteś?". Zaakceptował mnie.

Jak pan wtedy traktował Cybulskiego?

- Dla mojego pokolenia to był idol. Kiedyś miało się idoli, było się im wiernym, kłóciło się o nich, broniło się ich.

Gdy byłem studentem, chodziliśmy po kilka razy na "Popiół i diament". Ukrywając to jednak, bo Cybulski to nie było aktorstwo, jakiego uczono nas w szkole. Zbyszek był wtedy dla mnie na równi z Brando i Montgomerym Cliftem.

Czy młodzi aktorzy chcieli naśladować Cybulskiego?

- Chciało się być nim. Nawet jeśli tylko podświadomie. Żyło się jego rolami, sposobem bycia w życiu. Nie mówiąc już o stylu ubierania się.

Czy Cybulski to był aktorski guru objaśniający innym, jak grać?

- Nie, zawsze liczyło się tylko to, czy coś do niego trafia, a nie to, czy on wie, jak to zrobić. On nie miał w sobie nic z zawodowca, to znaczy miał, ale nie zdawał sobie z tego sprawy. Nie pielęgnował rzemiosła, nie miał ambicji, żeby je opanować.

W polskim aktorstwie były wtedy dwa bieguny - Zbyszek i Łomnicki.

Widziałem Zbyszka w Teatrze Współczesnym, na przedstawieniu, w którym grał Łomnicki. On go śledził. Podziwiał, że w każdej roli jest inny. Kręcił głową: "Boże mój, że też tak można?".

Natomiast Łomnicki kręcił głową, patrząc na Zbyszka w filmie. Na jego nieprawdopodobną popularność połączoną z atencją i z utożsamianiem się z tym, co on niesie.

A jaka była aktorska samoświadomość Cybulskiego? Czy rozumiał, skąd się bierze jego siła?

- Nie, on się wszystkiemu dziwił. Nie wiem, czy w ogóle myślał w tych kategoriach.

Pewnie rozumiał, że chodzi nie tylko o to, jak zagrał w "Popiele i diamencie" i jakim jest aktorem, ale też o to, że udało mu się skomasować w sobie pewien typ wrażliwości, sposób myślenia

i pewne tęsknoty widowni. Pamiętajmy, że ta widownia, oprócz młodzieży, pochodziła z okresu, o którym on opowiadał.

Może to wulgarne, co teraz powiem, ale on przecież zabijał w filmie Wajdy sekretarza partii. O tym się oczywiście wtedy głośno nie mówiło. W popularności Cybulskiego była chyba ulokowana irracjonalna nadzieja, że on coś zmieni w życiu podziwiających go ludzi, tak w ogóle. Może nawet politycznie - że poprowadzi ich na barykady.

A on był strasznie niepewny swego.

Jeździliśmy z "Kapeluszem..." po Polsce, wszędzie wywoływał entuzjazm. Gdy zbliżaliśmy się do Krakowa, Zbyszek wpadł w histerię. Że Kraków to jest najmądrzejsze miejsce w Polsce, że on tam kończył szkołę, że tam są jego profesorowie i znajomi, że jest Uniwersytet Jagielloński. Jęczał: "Boże święty, wyda się, że to wszystko jest nadmuchane".

Poprosił mnie: "Błagam, stań w kulisach i kiwaj głową, czy jest dobrze, czy źle". Więc stałem i kiwałem. Było dobrze. Ale po dziesięciu minutach widzę, że on zaczyna grać od początku. Tak wykręcił sytuację, że aktorzy w to weszli. W przerwie mówię: Zbyszek, coś ty zrobił? A on: "Wiesz, ja nie mogę się w Krakowie zbłaźnić. Ja źle zacząłem".

Dziś, jako doświadczony aktor, w czym dostrzega pan wyjątkowość Cybulskiego?

- To było zjawisko. Zaprzeczenie wszystkich ówczesnych kanonów. On wprowadził bycie na scenie, wcześniej wszyscy na niej grali.

On wprowadził to, że aktor, który wyrzuca z siebie emocje, niekoniecznie musi kontrolować, żeby to było wyraźnie słychać. On intuicyjnie czuł, co jest ważne w tekście, i jeśli powiedział to niewyraźnie, to zaraz powtarzał dwa, trzy albo cztery razy. Zawsze tworzył na scenie powody, żeby się tak zachować.

Znawcy teatralni mieli zastrzeżenia: że to było nieczyste, że gra się przodem, a nie tyłem, że nie tak się wchodzi na scenę albo że się w pewnym momencie ze sceny nie schodzi i nie gra z kulis. A on tak robił, coś mu to podpowiadało. Czy on myślał o tych zastrzeżeniach znawców? On raczej myślał o tym, w jakiej sprawie znalazł się na scenie czy przed kamerą.

Zbyszek miał charakterystyczny głos. Grał cicho. Z jego krzykiem, wyrażaniem dużych emocji czasami był problem. Jak go reżyser do tego zmuszał, to on tego nie umiał. Ale jak on tego chciał w innym fragmencie, to to było genialne. Wszystko musiało płynąć z niego, z jego intuicji, myśli, ciała.

Poza tym miał nieprawdopodobną ilość wdzięku. Od razu się go kupowało.

Mówiło się, że Cybulski nie może grać dużych ról, bo ma problemy z pamięcią, nie nauczy się tekstu.

- Gdyby nie umiał tekstu, nie zagrałby trzygodzinnego "Kapelusza..." albo "Dwojga na huśtawce", które czasem trwało trzy godziny, a czasem koło czterech, gdy on mówił wolniej. Zbyszek po prostu nie miał warunków, żeby się nauczyć tekstu. Nie miał czasu, żeby się skupić. A jeśli miał taką chwilę, to zasypiał.

To był człowiek tragicznie niedospany. Ciągle ktoś gdzieś go zapraszał, żeby pojechać, żeby się napić. Cybulski to było bożyszcze, które nie umiało się zachowywać jak bożyszcze: ucinać pewnych rzeczy, nie dopuszczać do siebie ludzi.

Gdyby Zbyszek nie umiał roli, nie pojechalibyśmy w 1961 r. do Paryża, do teatru Sarah Bernhardt, z "Pierwszym dniem wolności" Kruczkowskiego, w którym on grał Jana. Były wtedy dwa konkurencyjne przedstawienia - nasze, w reżyserii Hübnera, i warszawskie, Erwina Axera, w którym Jana grał Łomnicki. Specjalna komisja, z wysoko postawionym w partii Kruczkowskim i paroma krytykami, miała zdecydować, które z nich pojedzie do Paryża.

Hübner nie wierzył w nas, bo próby szły ciężko ze względu na Zbyszka. Spóźniał się, zapominał, że ma próbę, albo przychodził zmęczony. Hübner zorientował się, że jak Zbyszek usiadł w fotelu, to po 30 sekundach spał. Dlatego ustawiał wszystkie sytuacje jako stojące. A my mówiliśmy: "No Zbyszek, to tylko od ciebie zależy". Więc on zapisał sobie tekst na kartkach, które przyczepił w miejscach, gdzie grał - a to przy oknie, a to przy stole. Były ukryte tak, żeby nie było ich widać z widowni. Komisji powiedzieliśmy, że to tylko próba, że na premierze będzie lepiej. A Zbyszek pięknie zagrał z tych kartek. I pojechaliśmy. Sukces był olbrzymi. Oczywiście z powodu Zbyszka. Po "Popiele i diamencie" rozpoznawali go w Paryżu na ulicy.

W Paryżu Cybulski przeżył ponoć rozliczne przygody.

- Nie wiem, co w tych jego paryskich opowieściach jest prawdą, a co wymysłem. Ale on nie był człowiekiem chcącym imponować. Mówił raczej o przygodach, które się niezbyt dobrze dla niego kończyły.

Opowiadał np. o przyjęciu u Edith Piaf urządzonym na jego cześć. W trakcie przyjęcia Zbyszek poszedł do toalety. A miał taki zwyczaj - może wyniesiony z obskurnych polskich toalet publicznych, gdzie bał się czymś zarazić - że nie siadał na sedesie, tylko na nim stawał. Ponieważ był już wtedy trochę ciężki - i miał z tego powodu kompleksy - gdy źle stanął na sedesie, ten pękł. No i jest dramat.

Zbyszek, jako Polak patriota, co było dla niego niezwykle istotne, od razu pomyślał: "Skompromituję mój kraj, to się nie może wydać. Powiedzą, że my jesteśmy barbarzyńcy". Na kolanach zbierał rozsypane skorupy i pieczołowicie składał sedes. To jednak trochę trwało, a tu co chwila ktoś pukał w drzwi toalety. Zbyszek krzyczał: "Ca va, ca va, moment!". W końcu udało mu się złożyć sedes i szybko wyjść.

"Bankiet był straszny - mówił mi potem. - Nie wiem, jak się skończył. Wiem tylko, że obudziłem się w łóżku Brigitte Bardot. Patrzę, leżę bez butów, ale w ubraniu. I nie pamiętam, czy do czegoś doszło. Chyba nie". Ona przyszła za chwilę - przyniosła mu śniadanie, postawiła jak jakiemuś bezdomnemu.

Zbyszek był kochliwy. Dziewczyny za nim szalały. Jeździły po Polsce, żeby chociaż z daleka na niego popatrzeć. Te najagresywniejsze potrafiły wepchnąć mu się do pokoju. W Krakowie, gdy dzieliłem ze Zbyszkiem pokój, wparowała jedna taka. Zbyszek się bronił: "Tu leży kolega" - pokazywał na moje łóżko. "On już śpi" - ona na to. "Nie, nie śpi" - upierał się. Po chwili usłyszałem, że Zbyszek chrapie. Zawsze tak było - on nigdy nic z tego nie miał.

Dziewczyna ubrała się i wychodząc, napisała szminką na lustrze w łazience: "Na imię mi było Irena", czy jakoś tak. Jak on się obudził, to oszalał: że to kobieta jego życia, że musimy ją odnaleźć. Był sentymentalny. Znaleźliśmy ją w jakimś klubie i postanowiliśmy wspólnie pojechać do baru. W taksówce dostała takiego ataku nerek, że na pogotowiu byliśmy z nią prawie do rana.

Pod koniec życia Cybulski nie był już narodowym bożyszczem.

- To było smutne. Wyglądało to tak, jakby publiczność karała go za to, że socjalizm nie upadł, że nie było rewolucji, że wciąż marnie żyjemy. Chyba pokładano w nim zbyt wielkie nadzieje.

Zaczęły się narzekania, że przytył, że pije. Rzeczywiście pił - raz mniej, raz więcej, ale nie był alkoholikiem. Pamiętam, jak przyjechaliśmy do Wrocławia na zdjęcia do "Morderca zostawia ślad". Przed dworcem staliśmy w kolejce po taksówkę. Usłyszeliśmy obrzydliwe komentarze ludzi na jego temat: "O patrz, stoi ten w okularkach, widzisz go?". Zbyszkowi było przykro.

Był też osaczany złośliwościami w prasie, bo władze zorientowały się, że Cybulski nie dźwiga sztandaru socjalizmu. Raczej coś innego, co było dla nich niewygodne. Bohdan Węsierski napisał w "Expressie Wieczornym", który wszyscy czytali: "Ten idiota w ciemnych rowerkach na nosie", czy coś takiego. Sądził pewnie, że skoro napisze tak o idolu, to będzie o nim głośno. Myślałem, że jak go spotkam na ulicy, to go zabiję. Jednocześnie złapałem się na tym, że biorąc do ręki "Express...", szukałem, gdzie jest ten Węsierski.

Krytykowano Zbyszka, zamiast pomyśleć o repertuarze dla niego. Inni myśleli. Gdy Hübnera wyrzucono z Teatru Wybrzeże, kazał nam iść do Ateneum, do dyrektora Warmińskiego. Tam przyszedł kiedyś list z zagranicy - duża złotawa koperta. To była propozycja od Antonioniego, żeby Zbyszek zagrał w "Zaćmieniu" to, co ostatecznie zagrał Delon. Warmiński znał języki, przetłumaczył list. Sam był podenerwowany. Wołał Zbyszka: "Chodź tu, chodź". W liście były podane konkretne terminy. Zbyszek się zasępił: "Jezus Maria, nie, wtedy nie mogę!". Ja: Co to znaczy, że nie możesz? U Antonioniego?! On: "Jestem umówiony z Nasfeterem na film Zbrodniarz i panna . Dałem słowo". Zbyszek rzeczywiście był honorowy, ale nie wiem, czy w tej rezygnacji nie było trochę lęku. Chociaż Zbyszek mógłby się porozumieć z Antonionim. Mówił po francusku.

Podczas kręcenia "Morderca zostawia ślad" do Wrocławia przyszedł telegram z Nowego Jorku, żeby Zbyszek zagrał Kowalskiego w telewizyjnej wersji "Tramwaju zwanego pożądaniem". Zbyszek się przeraził: "Nie, ty wiesz, ile tam jest tekstu". Ja mówię: Zbyszek, opowiadałeś mi kiedyś o ambitnym filmie francuskim, w którym miałeś dużo monologów. Że tam, upewniwszy się, o czym są kolejne sceny, cały czas mówiłeś "Ojcze nasz", tak rozkładając emocje, że jak oni podłożyli francuski tekst, to idealnie się zgadzało. W Ameryce wiedzą, że nie znasz angielskiego. Skoro cię chcą, na pewno zrobią wszystko, żeby ci pomóc.

Pod koniec życia Zbyszek nosił w wojskowej kurtce egzemplarz sztuki Kazimierza Brandysa "Inkarno". Chciał zrobić z niej film. Ten egzemplarz był zrolowany i pobazgrany. Dlaczego akurat to? - spytałem. Nic mnie w tym nie ruszyło, może poza dziwnym nastrojem. On mówi: "Słuchaj, tam jest taka fantastyczna scena w parku jesienią, w którym chodzą pensjonariusze szpitala dla nerwowo chorych". Zbyszek widział plastycznie tych chorych - i siebie w głównej roli. Ale nic nie zrobił, żeby doprowadzić do powstania tego filmu, na który pewnie by mu pozwolono.

Czy Cybulski uważał, że zawiódł? A może czuł się skrzywdzony?

- On nie rozumiał, co takiego zrobił, że się od niego odwrócono. Miał żal do paru reżyserów, ale nie nadawał na nich. Był po prostu dobry, nie lubił mówić źle o ludziach. Używał terminu "księstwo warszawskie". Że księstwu się coś nie podobało.

Z drugiej strony był męczący. Dotrzymać mu kroku, w jego wiecznym pędzie, było strasznie trudno. Miał mieszkanie, żonę i syna, których kochał, i wyrzuty sumienia, że poświęca im za mało czasu.

Zresztą to się nie mogło inaczej skończyć. Nie wyobrażam go sobie w wieku 70 lat. Tak jak Jamesa Deana czy Marilyn Monroe. Zbyszek więcej cierpiał, niż miał radości z tego, co robił, i z tego, co się działo wokół niego. Jakby przeczuwał, że coś się stanie.

Może tego chciał?

- Nie, on tylko stracił wiarę w ludzi. Kochał ich, a oni przestali odwzajemniać to uczucie. Był wrażliwcem. Zamykał się. Unikał ludzi, choć go do nich ciągnęło.

W grudniu 1966 r. zaczepił mnie, gdy szedłem Nowym Światem. Stał w bramie. Mogliśmy pójść do kawiarni, a jednak zostaliśmy w tej bramie. Później zrozumiałem dlaczego. Obok przechodzili ludzie, była publiczność. Zbyszek sprawdzał, czy jego czar wciąż działa. Był przybity. Powiedział: "Chyba nie mam Wigilii. Nie pójdę do domu, bo jak wszyscy się zjadą, to będą się zastanawiać, co ze mną będzie".

* **

Władysław Kowalski (rocznik 1936), dla przyjaciół Kajtek, znakomity aktor teatralny i filmowy. Absolwent warszawskiej PWST (1959). W gdańskim Teatrze Wybrzeże m.in. Geoff w "Smaku miodu", w warszawskim Ateneum Andri w "Andorze", Kiryłow w "Biesach" i Baron w "Na dnie", a w Powszechnym - Saint-Just w "Sprawie Dantona", tytułowy "Wujaszek Wania" i Podkolesin w "Ożenku" (Nagroda im. Zelwerowicza). W Teatrze Dramatycznym gra w spektaklach Krystiana Lupy (np. w "Na szczytach panuje cisza"). Zajmuje się też reżyserią teatralną (m.in. "Czwarta siostra"). Za rolę w filmie "Kartka z podróży" (1984) dostał nagrodę na festiwalu w Gdańsku. Grał m.in. u Wajdy, Hasa, Kieślowskiego, Morgensterna, Marczewskiego, Zaorskiego, Kutza i Stuhra. Ostatnio widzieliśmy go w "Katyniu" i "Ogrodzie Luizy"

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji