Artykuły

Partnerstwo, czyli rywalizacja

"Słoneczni chłopcy" w reż. Macieja Wojtyszki w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Pisze Janusz R. Kowalczyk w Teatrze.

Willie Clark i Al Lewis, słynni niegdyś aktorzy komediowi, rozśmieszali widzów do łez jako tandem wykonawczy "Słoneczni chłopcy". Dawno zapomniani, stają nieoczekiwanie przed szansą powrotu w światła reflektorów. Obu estradowych wyjadaczy zaprasza jedna z wielkich sieci telewizyjnych, aby w programie przypominającym najlepsze scenki rewiowe odegrali przed kamerami skecz o lekarzu i pacjencie, którym swego czasu bili rekordy powodzenia. Propozycja wydaje się niezmiernie kusząca, tym bardziej że poparta wysokim honorarium. Wystarczyłaby krótka próba, gdyż po setkach pokazów numeru mają go nadal we krwi. Pozostaje problem, jak obu dżentelmenów, którzy od kilkunastu lat są na zabój skłóceni, namówić do wspólnego występu.

Komedia Neila Simona jest jedną z tych autotematycznych sztuk, które obnażają kulisy teatru i zgłębiają tajniki aktorstwa. Głównym źródłem komizmu są w niej błyskotliwe starcia obu mężczyzn, którzy w porywie rywalizacji (aktorskiej? samczej?) tracą instynkt samozachowawczy, przez co nie mogą dojść do porozumienia w dziecinnie prostych sprawach. Zabawa jest przednia. Wszelako pod tą czysto anegdotyczną, rozrywkową warstwą tekstu skrywa się kilka dalszych. Ukazują one całą gorycz aktorskiego i, co za tym idzie, ludzkiego niespełnienia.

Duet komediowy "Słoneczni chłopcy" rozpadł się równie nagle, co niespodziewanie. Któregoś dnia Al Lewis uzmysłowił sobie, że osiągnął już wystarczająco wiele jako aktor, żeby nie trawić reszty życia na powielaniu tych samych min, gestów i grepsów. Odchodzi do zupełnie innych zajęć. Osamotniony przezeń kolega doznaje wstrząsu porzucenia. I choć poza zwyczajnym partnerstwem scenicznym żadnej innej zażyłości między obydwoma mężczyznami z pewnością nie było, w zakamarkach duszy Williego zakorzenił się kompleks odtrąconej kochanki. Z ich długoletniego związku Al wyszedł silniejszy, odnajdując się w całkiem nowej profesji maklera.

Willie pozostał przy aktorstwie. Wszelako bez kontrastu wprowadzanego przez stałą obecność Ala nie miało ono już właściwej siły wyrazu. I co najgorsze, szybko okazało się nikomu niepotrzebne. Zgorzkniałego do cynizmu, samotnego artystę odwiedza raz na tydzień jego siostrzeniec, a zarazem agent, Ben Silverman. Przynosi mu zakupy, cygara (mimo że zabronione przez lekarza) oraz kolejne numery "Variety". Z poświęconego problemom show-biznesu pisma stary estradowiec wyławia natychmiast nekrologi znajomych.

Al Lewis nadal jednak żyje, ma się ponoć nieźle i akceptuje pomysł wspólnego występu z dawnym kompanem. W Williem Clarku budzi on, niestety, niedobre skojarzenia. Wyjątkowo przykro wspomina jego zbyt "soczystą" wymowę, uwydatniającą się szczególnie przy głoskach "t" i "p", jak i nawyk dźgania go palcem w klatkę piersiową dla lepszego zaakcentowania swoich kwestii. Zastanawiające, że przez kilkadziesiąt lat wspólnych występów Willie znosił te niedogodności niemal bez szemrania. Czegóż nie robi się w imię powodzenia. Czyżby jednak w głębi ducha uznawał artystyczną wyższość Ala Lewisa?

Neil Simon z satyrycznym zacięciem oddał blaski i cienie aktorskiej profesji, stwarzając wyraziste i zindywidualizowane sylwetki protagonistów. Byłaby to jedynie parodia zakulisowego życia ludzi sceny, gdyby odtwórcy obu ról nie wypełnili ich swymi osobowościami. A w widowisku na scenie warszawskiego Teatru Powszechnego arcydzielnie spotkali się, czy też starli ze sobą, Zbigniew Zapasiewicz jako Willie Clark i Franciszek Pieczka w roli Ala Lewisa.

I jakkolwiek reżyserem "Słonecznych chłopców" został ostatecznie spec od komedii Maciej Wojtyszko (wcześniejsza przymiarka inscenizacyjna Aleksandra Berlina nie wyszła poza stadium prób), śmiem twierdzić, że widza do teatru przyciągają jednak aktorzy. To ich nazwiska na afiszu sprawiły, że bilety zostały wykupione na pniu jeszcze przed premierowym pokazem. Nie mówiąc o recenzjach, którymi w kraju nad Wisłą i tak nikt się nie kieruje.

Obaj aktorzy tworzą wzorcowy duet komiczny odpowiednio skontrastowanych osobników. Zbigniew Zapasiewicz w roli Williego tworzy postać przekonanego o własnej wartości mistrza rewii, zaskoczonego faktem, że na jego kunszt nagle i z niepojętych powodów wygasło zapotrzebowanie. Jako artysta o zapalczywej, apodyktycznej naturze terroryzuje wszystkich wokół, na ogół zadziwiająco życzliwych mu ludzi. Daje upust swemu zgryźliwemu charakterowi, grając nie na scenie, lecz w życiu. Tego zresztą testu prawdy, jakim po jedenastu latach przerwy może się okazać ponowna aktorska konfrontacja z kolegą, obawia się najbardziej.

Franciszek Pieczka w roli Ala Lewisa jest dokładnym przeciwieństwem kompana: góruje nad nim wzrostem i posturą. Jego stoickie opanowanie i granicząca z przesadą wstrzemięźliwość w posługiwaniu się słowem i gestem przydają mu godności. Równie nieustępliwy jak Willie, usiłuje nie ulegać jego prowokacjom. Ani mu w głowie przekrzykiwanie rozmówcy - podczas wymiany zdań niemal nie podnosi głosu. Bez śladu zacietrzewienia, ale konsekwentnie, z żelazną logiką i taktem, wykłada mu swoje racje.

Neil Simon w "Słonecznych chłopcach" bawi nie tylko przeciwstawianiem wulkanu emocji sile spokoju. W charakterach obu postaci dotyka trudno uchwytnej granicy między scenicznym partnerstwem a rywalizacją. W inscenizacji Macieja Wojtyszki wykonawcy obsadzeni w rolach niegdysiejszych sław aktorskich żonglują teatralnymi konwencjami. Prywatność bohaterów, usiłujących przy pierwszym po kilkunastu latach spotkaniu przełamać barierę wzajemnej nieufności, jest najzupełniej realistyczna. Zachowują się po swojemu, swobodnie, "jak w życiu". Próba skeczu obnaża zawodowe możliwości estradowych perfekcjonistów. To, co z siebie dają, nie szczędząc emocji, jest udawaną, drętwą, rutynową zgrywą, przekazaną w estetyce zamierzchłej epoki i zupełnie nieśmieszną. Kreowani przez Pieczkę i Zapasiewicza artyści, nawet ze swoimi zawodowymi kompleksami czy drobnymi zazdrościami, okazali się znacznie ciekawszymi ludźmi jako skłócone legendy sceny niż chwilowo pogodzeni wesołkowaci kościani dziadkowie.

Przedstawienie, w którym toczy się wielopiętrowa gra gier - w rozumieniu teatralnym, ale i hazardowym - ogląda się doskonale. Główni, ale i drugoplanowi wykonawcy, np. Krzysztof Stroiński w roli znerwicowanego Bena Silvermana czy Maria Robaszkiewicz jako ceniąca swą kobiecą godność Pielęgniarka, więcej niż świetni. Jednym słowem komediowy samograj z podtekstami. Maciej Wojtyszko nie byłby sobą, gdyby wszystko dopiął na ostatni guzik. Wiele scen jest tu puszczonych na aktorski żywioł, jakby pękniętych, niedopracowanych, może i niezbornych. Gdybym nie znał innych jego prac scenicznych, mógłbym się dziwić. Przekonałem się jednak, że ten rodzaj niedociągnięć, które pozostawia Wojtyszko, nie wynika z pośpiechu czy nieuwagi. To są te bruzdy czy szczeliny, na których zatrzymuje się wyobraźnia odbiorcy, by po swojemu je wypełnić. Jeden więcej odważny sposób porozumienia z widzem, któremu warto ulec.

Janusz R. Kowalczyk - krytyk teatralny, wieloletni recenzent "Rzeczpospolitej".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji