Artykuły

Czytałem dzieła mistyków i malowałem obrazy

- Uważam, że etyka aktora, zawodowa sumienność polega na tym, żeby wykonywać rzeczy małe i maleńkie, duże i największe. Wszystko, co życie niesie i ludzie proponują - mówi ANDRZEJ GOLEJEWSKI, aktor lubelskiego Teatru im. Osterwy.

Teresa Dras: Przystojny ten Szklarz z komedii "Wyjście awaryjne" z 1982 r., którą w święta przypomniała TVP. Z taką aparycją mógł Pan zostać amantem filmowym i zdobyć większą popularność niż jako Raskolnikow i ksiądz Piotr razem wzięci. Patrząc na siebie w wieku dwudziestu paru lat, nie myślał Pan o tym, że może lepiej było trzymać się filmu niż teatru, Warszawy, gdzie z sukcesem występował Pan przez 10 lat, a nie Lublina?

Andrzej Golejewski: Kiedy się zobaczyłem w tym filmie, dech mi po prostu zaparło, że byłem takim fajnym chłopakiem (śmiech). W tamtych czasach nawet kilka razy rozbierałem się na scenie. A żałować niczego nie muszę, zagrałem w kilkunastu filmach i serialach. Mój debiut to była jedna z głównych ról w fabularnym obrazie "Moja wojna, moja miłość". Grałem w dwóch wielkich hitach polskiej kinematografii "Zmruż oczy" i "Sztuczki". Można mnie było zobaczyć w kilku popularnych serialach: "Dom", "Sukces", "Lokatorzy", "Złotopolscy", "Glina", chociaż nie na pierwszym planie. Większą rolę otrzymałem w piątym odcinku "Ojca Mateusza". Emisja już w najbliższą niedzielę, 4 stycznia. Ale rozumiem, że pyta pani o satysfakcję finansową. Owszem, zdarza mi się myśleć, że przydałoby się więcej sprawiedliwości- w telewizji zarabia się krocie, w teatrze niekoniecznie. Na szczęście ten problem nie jest moją szczególną obsesją.

Jest Pan wybitnym aktorem teatralnym, bez wątpienia jednym z największych w historii Teatru Osterwy, a grywa małe rólki w serialach. Nie wkurza to Pana?

- Nigdy. Uważam, że etyka aktora, zawodowa sumienność polega na tym, żeby wykonywać rzeczy małe i maleńkie, duże i największe. Wszystko, co życie niesie i ludzie proponują. Miałem przecież i główną rolę w serialu "Trzy młyny" wg prozy Iwaszkiewicza. Grałem u Kazia Kutza, co sobie bardzo cenię, mam też na koncie wyczyny reżyserskie. Myślę więc, że my, aktorzy Teatru Osterwy, jesteśmy równi aktorom warszawskim, nie brakuje nam talentu, ale czysto technicznego obycia na planie filmowym. Artur Żmijewski, nawiasem mówiąc wyjątkowo sympatyczny facet, musiał mi czasami podpowiadać: patrz, tam jest druga kamera, która musi mnie złapać, a ty właśnie mi ją zasłaniasz.

Skąd Lublin w Pana biografii?

- Lublin zwabił mnie poprzez moją ówczesną narzeczoną, dziś żonę Ulę i naszą 3,5-letnią wtedy córeczkę Magdę. Kiedy zacząłem "legitymizować" swój pobyt na wschodzie Polski, doszedłem także do wspomnień związanych z moim ojcem, który w 1944 r. wyzwalał Lublin. Opowiadał o Majdanku, o wyciąganiu z rowów nadpalonych ciał żydowskich dzieci, o więzieniu na Zamku. W głębi serca myślę, że właśnie dlatego ja, Wielkopolanin, zamieszkałem w Lublinie. Urodziłem się w małej wioszczynie Żołędnica, która pod pruskim zaborem nazywała się Einhelhoff, co niezupełnie odpowiadało polskiej nazwie. Żołędnica to gryzoń żerujący na dębie, natomiast tłumaczenie z niemieckiego brzmi Żołędziowe Podwórze. A propos żołędzi, uczyłem się w Technikum Hodowli Roślin w Bojanowie Poznańskim.

Proroczy wybór Artyści często dostają kwiaty.

- A tak, proroczy, bo przez 5 lat nauki należałem do szkolnego teatru, który - dzięki wspaniałej polonistce, pani Nickowskiej - dawał dwie premiery rocznie. Plus akademie, konkursy recytatorskie i tym podobne rzeczy. Wtedy to ja byłem gwiazdą pełną gębą! Po maturze pani profesor mówi do mnie: a na co ty chcesz iść? Na weterynarię - odpowiadam. Zawsze miałem feeling do zwierząt ( chociaż nie mam w domu psa ani kota). Ależ powinieneś pójść do szkoły teatralnej - krzyknęła. Masz talent i to sprawdzony! Chodziło jej o to, że wygrałem ogólnopolski konkurs na monodram i jeszcze kilka innych. Awansem zostałem przeniesiony na festiwal małych form do Wrocławia, gdzie dostałem nagrodę dziennikarzy, bo regulamin nie przewidywał występów uczniowskich, czyli amatorskich. Mówiono mi, żebym się nie ujawniał z tymi nagrodami podczas egzaminów na PWST, bo lepiej widziane są "dziewice, kompletne niewiniątka". Nie wierzyłem, że się dostanę. Nie żebym czuł się niewartościowy, nieutalentowany, ale statystyka, 10 osób na jedno miejsce, była przytłaczająca. O moich lękach egzaminacyjnych wiedział dyrektor Teatru Polskiego w Poznaniu, Kordziński i rzekł mi tak: Chłopie, widziałem cię na trzech festiwalach. Jak nie dostaniesz się do szkoły teatralnej, a powinieneś, to natychmiast angażuję cię do swojego teatru. Ale się dostałem. W technikum czułem się bardzo pewnie na scenie, ale w miarę upływu lat mam w sobie coraz więcej niepewności.

Po ukończeniu warszawskiej PWST (1976 r.), od ręki dostał Pan angaż do słynnego Teatru na Woli, założonego przez Tadeusza Łomnickiego. Musiał Pan chyba myśleć, że samego Boga złapał za nogi?

- Tak myślałem, chociaż Łomnicki był członkiem KC PZPR. Dzięki temu wszystkim swoim aktorom załatwił mieszkania i talony na małego fiata. Mieszkanie wziąłem, na auto nie miałem pieniędzy, więc oddałem talon koledze, a on kupił fiata i natychmiast wymienił na syrenkę. Była tańsza, więc zostało mu w kieszeni parę groszy. Łomnicki namawiał mnie, wręcz żądał, bym nie starał się upodobnić do warszawskich aktorów, lecz kultywował $swoją prowincjonalność, zaściankowość, jako cechę wyróżniającą. I rzeczywiście w latach 1976 - 1986, kiedy pracowałem w jego teatrze, byłem w Warszawie rozpoznawalnym aktorem. Po Łomnickim długo nie spotkałem równie ciekawego reżysera. W moich oczach dorównał mu dopiero Krzysztof Babicki.

Pojawił się Pan na scenie Teatru Osterwy w 1988 r., a potem zniknął na parę lat. Dlaczego?

- Lata 1991-1995 to ciemny okres w moim życiu. Miałem zespół depresyjno-maniakalny, z czym chodziłem przez cztery albo pięć lat, nieświadom, że jestem chory. Moje cierpienia zdiagnozował dopiero znajomy lekarz psychiatra z Lublina. Panie, za miesiąc Pana nie ma na tym świecie - powiedział mi - szybko do szpitala. Byłem wykończony, chociaż w stanach maniakalnych było wspaniale. Wielu malarzy nie chce się z tego leczyć, bo mają genialne wizje. Za to w depresji jesteś jak myszka, która siedzi pod miotłą i boi się - bo struś przechodzi. Kończą się relacje społeczne, zostajesz w samotności choroby. Choroby, która była wyczerpująca fizycznie, ale poszerzyła pole moich doznań, wzbogaciła mnie, zmieniła. Dużo czytałem w trakcie terapii, głównie mistyków chrześcijańskich, fascynowałem się malarstwem, nawet sam malowałem. To wszystko miało przełożenie na moje widzenie teatru. Z aktora warsztatowego, który kierował się rozumem, zmieniłem się w aktora emocjonalnego. Świętej pamięci Edmund Fetting był takim modelowym przykładem zimnego, wykoncypowanego artysty. Graliśmy razem w "Zbrodni i karze", on Porfirego, ja Raskolnikowa. Wszedłem w tę rolę z taką parą, że rozbiłem jego precyzyjny plan i musiał na nowo odnajdować się w sytuacjach dla niego nieprzewidywalnych. Warszawscy krytycy uznali nasze kreacje za nadzwyczajne.

W Lublinie chwalą Pana właściwie za każdą rolę.

- Miło mi. Ja sam najbardziej lubię rolę Kiryłowa w "Biesach" i księdza Piotra w "Dziadach", a także swoich bohaterów z "Europy", "Sędziów" i "Legolandu". W tej ostatniej sztuce zagrałem kloszarda, człowieka z samego dna. Wszedłem w to, co sam przeżywałem w chorobie.

Pod koniec roku wszyscy coś sumujemy. Co Panu wychodzi z życiowych rachunków?

- Jak miałem krach małżeński i chorobę w sobie, uciekłem w rodzinne strony. Wtedy moja pani profesor z technikum powiedziała: W czasie wojny przeżyłam na Wołyniu tyle strasznych rzeczy, a teraz patrz, na starość jestem szczęśliwa. Z tobą też tak będzie. I miała rację. Jest nieźle. Mój 12-letni syn Wiktor zagra w Teatrze Osterwy w sztuce według powieści Wiesława Myśliwskiego "Widnokrąg". Razem chodzimy na próby, premiera 31 stycznia. To już jego druga rola, bo zadebiutował w "Sędziach" Wyspiańskiego. A Andrzej Jakimowski, który za "Sztuczki" zgarnął kilkanaście nagród na całym świecie, powiedział mi niedawno, że mam miejsce w każdym kolejnym jego filmie.

Teatry Andrzeja Golejewskiego

Studia PWST Warszawa (1976) - Wydział Aktorski

Teatr na Woli Warszawa (1976 - 1986)

Teatr im. J. Osterwy (od 1995 do dziś)

Teatr alternatywny: Scena 6 - "Świętokradztwo". Monodram nagrodzony w 2003 r. na Festiwalu Teatrów Jednego Aktora we Wrocławiu i na Ogólnopolskim Festiwalu Teatrów Małych Form w Warszawie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji