Artykuły

Pointa z fikołkiem

"Wiele hałasu o nic" w reż. Macieja Prusa w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Temida Stankiewicz-Podhorecka w Naszym Dzienniku.

Czy rzeczywiście słowo "nic" zawarte w tytule szekspirowskiej komedii "Wiele hałasu o nic" znaczy zero, po prostu nic? To - jak byśmy dziś powiedzieli - swoista przewrotność Szekspira. Owo "nic" jest tu czymś najważniejszym, czymś, wokół czego zbudowano całą intrygę, czymś, co jest najpiękniejszym darem, jakiego człowiek doświadcza, czyli miłość. Jest takie powiedzenie, że dopóki człowiek kocha, żyje w pełni. Bohaterowie Szekspira kochają, lecz nim to sobie wyjawią, muszą przejść drogę misternie utkanej intrygi. Fabuła jest prosta, nieskomplikowana. Skomplikowane są natomiast ludzkie zachowania, charaktery, kręte myśli, które nie pozwalają na pogodne przyjmowanie cudzego szczęścia. Zazdrość to ten paskudny robak, który zakrada się do ludzkiego serca i drąży w nim rozmaite zawijasy tak długo, aż nie pogrąży ofiary. I właśnie ów proces pogrążania jest w komedii Szekspira wyłożony jak na tacy.

Oto po zakończonej bitwie powraca do Messyny książę Don Pedro (Artur Żmijewski), przywożąc ze sobą swoich dwóch wojowniczych żołnierzy: Claudia (Krzysztof Wieszczek) i Benedicka (Grzegorz Małecki). Ci dwaj młodzieńcy to zatwardziali kawalerowie, którzy przyrzekli sobie, że nie ożenią się (motyw znany nam dobrze z Moniuszkowskiego "Strasznego dworu" czy Fredrowskich "Ślubów panieńskich"). Ale życie przynosi niespodzianki i nigdy nie wiemy, jak na nie zareagujemy. Don Pedro postanowił wyswatać młodzieńców. Stąd wizyta całej trójki na dworze Leonata, gubernatora Messyny (Andrzej Blumenfeld), który ma pod opieką dwie piękne panny: córkę Hero (Anna Grycewicz) i siostrzenicę Beatrycze (Patrycja Soliman). I tu zaczyna się gra na intrygi.

Maciej Prus, reżyser przedstawienia, dokonał cięć tekstu, ale bez szkody dla całości. Wyrzucił poboczne wątki, koncentrując uwagę na dwóch parach i relacjach, jakie między nimi zachodzą. Wszystko, co jest poza nimi, funkcjonuje tu tylko o tyle, o ile jest niezbędne dla zrozumienia postępowania głównych bohaterów.

Trzeba powiedzieć, że reżyser podjął dość odważną decyzję, jeśli idzie o koncepcję inscenizacyjną. Umieszczając aktorów w pustej przestrzeni scenograficznej, pozbawionej jakichkolwiek elementów dekoracyjnych i nie wyposażając wykonawców w rekwizyty, zawierzył literze tekstu i sile aktorstwa. Pomysł znakomity pod wieloma względami. Po pierwsze, stwarza doskonałe warunki dla wybrzmienia tekstu, nie rozpraszając uwagi widza na rozmaitości "zagracające" scenę i grające nierzadko tzw. dodatkowe tematy czy wątki. Po drugie, jest to ogromna szansa dla inwencji aktorskiej. Artyści, nie mając rekwizytów, za którymi mogliby się skryć i które mogliby ogrywać, zdani są tu wyłącznie na własne umiejętności, na swój warsztat, na przekaz słowem, gestem, mimiką i całym ciałem. Prawie jak w teatrze rapsodycznym. Mało który z reżyserów odważyłby się dziś na taki sposób inscenizacji, nie tylko Szekspira.

To bardzo ryzykowne przedsięwzięcie Macieja Prusa, albowiem owa "siła aktorstwa" w większości, niestety, zawiodła. Spośród dwóch głównych par, na których najbardziej skupia się uwaga widza, jedynie Grzegorz Małecki buduje w pełni postać Benedicka. I to w zasadzie dopiero w drugiej części przedstawienia ów proces staje się zauważalny. Zresztą pierwsza część spektaklu po początkowych scenach jakoś dziwnie osiada i staje się nużąca. Druga część jest znacznie lepsza, bardziej dynamiczna, jeśli idzie o rozgrywanie sytuacji. Także scenografia przypominająca dziedziniec jakiegoś biurowca (więzienia?) w jasnej, piaskowo-pustynnej kolorystyce ożywa. Zabudowana z trzech stron ścianami, z czwartą otwartą ku widowni ukazuje swoje rozmaite zakamarki, jak drzwi ukryte w ścianach, otwory w podłodze prowadzące do zapadni itd. No i dwa oszklone balkony. Na jednym z nich Grzegorz Małecki jako Benedick wygłasza swój monolog o tym, jaką kobietę mógłby obdarzyć miłością i pojąć za żonę. Doskonale to robi. Każde słowo, jego rytm, wysokość i niskość tonu, każda pauza są tu znakomicie zaakcentowane. Głównie w tym właśnie monologu wybija się owa słynna gra słów zawarta w tej komedii. To najlepsza i najbardziej komiczna scena w spektaklu. Przy czym ów komizm osiąga aktor prostymi i subtelnymi środkami, każdy detal jest tu wyważony i z pełną świadomością przekazywany. Później w scenach z Beatrycze widać, jak pięknie rozwija się postać Benedicka.

Beatrycze Patrycji Soliman jest zaczepna, energiczna, wojowniczo nastawiona do Benedicka i początkowo nieufająca mu. W sposobie bycia, poruszania się, noszenia sukni, gestykulowania rękami, przemierzania sceny nierzadko krokiem dragona przypomina z manier raczej dziewczynę - chłopczycę aniżeli pannę na dworze szlachetnie urodzoną. Mimo to jednak sceny dialogowe Beatrycze i Benedicka mają w sobie sporo uroku.

Druga para - Claudio Krzysztofa Wieszczka i Hero Anny Grycewicz, zupełnie nie przekonuje. Ani przez chwilę nie wierzę, że między nimi coś zaiskrzyło. Hero Anny Grycewicz to piękna dziewczyna, ale jej urodę przykryła przysłowiowa śnięta ryba. A przecież taka tragedia ją spotyka, zostaje niewinnie posądzona o zdradę narzeczonego i grozi jej śmierć. Przez jej życie wewnętrzne przetoczyło się wiele: od miłości do odrzucenia. Ale w roli aktorki tego nie widać. Można powiedzieć, że jest na scenie, a "jakoby jej nie było". To samo dotyczy Claudia Krzysztofa Wieszczka. Dialoguje, wyznaje miłość, złości się, gdy dowiaduje się o rzekomej zdradzie Hero, potem skruszony przeprasza, żałuje. Ale to tylko puste słowa, za którymi nic się nie kryje.

Rozczarował też - bardzo modny obecnie i doskonale wizualnie prezentujący się - Artur Żmijewski. Dlaczego reżyser, miłośnik słowa poetyckiego, pozwolił aktorowi na chwilami dość bełkotliwe przekazywanie tekstu? Zresztą podawanie tekstu u większości aktorów to grzech główny tego spektaklu. Tym bardziej że całość nastawiona jest głównie na słowo.

Bardzo dobry, godny zauważenia jest epizod Krzysztofa Kolbergera w roli brata Franciszka. Pojawia się na scenie wprawdzie dość krótko, ale jakże znacząco. Nawet kiedy milczy, jego lekko pochylona sylwetka mówi między wierszami. Także godna odnotowania jest drugoplanowa rola Macieja Kozłowskiego jako Don Juana i Arkadiusza Janiczka w roli jego zausznika Borachio.

Na finał zaś Marcin Hycnar jako posłaniec wykonuje fikołka cyrkowego. Czy to ma być pointa spektaklu?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji