Artykuły

Glisty, którymi żywi się teatr

Z życia glist - cóż by to miało znaczyć? "Z życia glist" nazywa się najnowsza sztuka szwedzkiego pisarza Olova Enquista, której premierę dano niedawno w Teatrze Powszechnym (po Poznaniu i Krakowie).

Napisana w roku 1981 już weszła w europejski repertuar, doczekała się nawet inscenizacji Ingmara Bergmana (w Monachium). Per Olov {#au#406}Enquist{/#} (rocznik 1934) jest w Polsce już dobrze znany. Jego sztuka o Strindbergu "Noc trybad" w roku 1977 (w dwa lata po światowej, sztokholmskiej prapremierze) została przez tenże Teatr Powszechny wystawiona w reżyserii realizatora prapremierowego Ernsta Günthera. Wywołała - u nas i wszędzie - żywe reakcje. Zachwycano się, ale i oburzano na Enquista, że zniesławia swego bohatera, że wyciąga na wierzch brudy, że jednostronnie rysuje obraz epoki. Co nie przeszkadza, że "Noc trybad" przetłumaczono już na 20 języków, że doczekała się 66 premier a w styczniu 1985 na europejskie ekrany wejdzie jej wersja telewizyjna - sześcioodcinkowy serial.

"Z życia glist" też jest sztuką biograficzną (o ile w ogóle warto szufladkować w ten sposób utwory).

O {#au#449}Andersenie{/#} mianowicie. Genialnym baśniopisarzu duńskim, Hansie Chrystianie Andersenie i dwojgu ludziach z jego epoki: Johanie Ludwigu Heibergu, krytyku teatralnym, dyrektorze Teatru Królewskiego w Kopenhadze, wyroczni smaku w sprawach kultury w wieku XIX w Danii oraz jego żonie, aktorce, legendzie duńskiej sceny, Johannie Luisie Heiberg.

Wszystkie te trzy postacie wzięte są z życia. Istniały, działały, zostawiły literacką spuściznę (Andersen i Heiberg) oraz pamiętniki (pani Heiberg).

Dwoje z tej trójki to - używając terminologii XIX-wiecznej - ludzie z nizin, tylko Heiberg reprezentuje klasę, rasę i kulturę od pokoleń.

Bajkopisarz Andersen patrzył w dzieciństwie z bliska na alkoholizm, prostytucję i często doświadczał nędzy. Bardzo chciał się wybić, stać się członkiem wyrafinowanego świata koneserów kultury. Jego dramaty i poezje miały być windą do lepszych sfer i nie o sytość tu chodziło, a o klasę właśnie. Te dramaty i poematy padały jeden po drugim, ich sztuczność odstręczała. Ulubieńcem dworów europejskich i człowiekiem, co się zowie sławnym stał się poprzez to, co było w jego życiu marginesem. Baśnie mianowicie, które pisał językiem dzieciństwa, pozbawionym uczonych finezji, jędrnym i z gruntu plebejskim. Tyle wiadomo o Andersenie każdemu, kto zechce dowiedzieć się o nim czegoś więcej. Johanna Heiberg była córką żydowskiej przekupki i zbankrutowanego i rozpijaczonego stolarza, któremu zdarzało się często wypominać żonie jej obcoplemienność. Tańczyła na stole dla gości matki, widziała jak matkę poniżano. Ładniutka dziewczynka dosyć prędko znalazła mecenasa, który zajmie się jej edukacją. Będzie się pięła do góry, uczyła wszystkiego, co pozwoli jej żyć w dostatku, szacunku i "lepszym świecie" kulturalnych ludzi. Kiedy poślubi Heiberga - alfę i omegę ówczesnej duńskiej kultury - będzie to pierwsze zwycięstwo na drodze do pozycji damy. Przetrwa w legendzie już jako dama w każdym calu, dama i wielka aktorka.

Fenomen Johanny Heiberg fascynował wielu współczesnych i potomnych, nierównie mniej zapewne niż casus Andersena, ale pani Heiberg była aktorką, jej sztuka skazana na ulotność, stąd więcej tu elementów legendy niż uczonych rozpraw. Obojgu poświęca oddzielne rozdziały Jarosław {#au#561}Iwaszkiewicz{/#} w "Szkicach do literatury skandynawskiej", wyraźnie zafascynowany także ich drogą do sławy.

Per Olov Enquist napisał sztuką o cenie jaką przyszło zapłacić obojgu "pnącym się do góry". Naczytawszy się Andersena i o Andersenie, pani Heiberg (kilkakrotnie wznawiane pamiętniki) i o pani Heiberg, Heiberga i o Heibergu napisał rzecz pełną odniesień szerszych i głębszych niźli prawdopodobne i realne powikłania psychologiczne pomiędzy trójką swoich bohaterów.

Kameralny dramat psychologiczny "Z życia glist" to okrutne studium spustoszeń, jakie czyni konieczność stosowania prawa mimikry, aneks do rozważań o awansie cywilizacyjnym i kulturalnym, bodaj czy nie zawsze i wszędzie, a też i do tematu odwiecznego: co to znaczy być sobą. Fakt, że wszystko to dotyczy aż geniusza i wielce utalentowanej aktorki, tylko wyostrza problem. Andersen powiedział kiedyś o sobie i sobie podobnym - Enquist to wyszperał i podaje do wiadomości w posłowiu do sztuki - "bagienne rośliny".

Johanna Heiberg w pamiętnikach pisze o "glistach żyjących w tęsknocie do światła". Enquist te glisty potraktował jak najbardziej ukryte wyznanie i klucz do sztuki. Z życia glist i roślin bagiennych? Zanim wydobędą się na światło? Dopiero w teatrze okazuje się, że ci, którzy żyli "pośród glist" stanowią stuprocentowy materiał na pełnokrwiste postacie. Że takimi "glistami" - kompleksami i marzeniami "roślinek bagiennych" w typie Andersena czy Johanny Heiberg teatr żywi się najposilniej. Że to widza porusza i zmusza do zastanowienia. Choćby tylko nad tym, czym byłby człowiek bez "brudu życia"?

Spektakl w Teatrze Powszechnym ma już opinię znakomitego i bardzo "aktorskiego". Dodajmy: w pełni zasłużoną.

Wyreżyserowany całkowicie "niedostrzegalnie" nie ujawnia żadnych szwów roboty. Jej największy trud dźwigają aktorzy: Krystyna Janda (pani Heiberg), Zbigniew Zapasiewicz (Hans Chrystian Andersen) i Franciszek Pieczka (Johan Heiberg). (Wiesława Mazurkiewicz gra trudną i na poły niemą rolę chorej psychicznie i przykutej do fotela osoby. Jej zadaniem jest być w sposób wyrazisty, co też wzorowo spełnia).

I w sztuce i w spektaklu zachowano klasyczną jedność czasu, miejsca i akcji. Miejsce - to wnętrze zamożnego domu Heibergów - kanapa, fortepian, lampa, stare meble. Czas - jeden wieczór. Akcja - wizyta Andersena u Heibergów, rozmowa z panią Heiberg, potem z obojgiem.

Przez cały czas obecna jest na scenie Łysa (Wiesława Mazurkiewicz) w fotelu - matka pani Heiberg? Ktoś z rodziny? W każdym razie ktoś z drugiego brzegu, pogrążony w swoim świecie, głuchy na bodźce teraźniejszości.

Teraźniejszość to stan uczuć trojga bohaterów, a także ich kondycja psychiczna.

U pani Heiberg - Jandy to wyniosłe "zlodowacenie serca", które przecież pęka pod naporem wspomnień. U jej męża (Pieczka) to bezradna, samotna duma człowieka, który czuje się już niepotrzebny, i nie rozumie co się stało. Jak Pigmalion ukształtował żonę - Galateę, zrobił z niej wielkość i nie wie: co dalej?

U Andersena (Zapasiewicz) to rozbrajająca naiwność, prostolinijność, wstyd za własne nieustanne życiowe gafy a wszystko pokryte warstewką dziecięcego zachwycenia światem i pokładami poezji. W środku, głęboko - tragiczne poczucie izolacji, znajdowania się poza burtą, nie tam gdzie się chce, istnienia "nie tak" jak się chce...

By wszystko to nie utonęło w banale - pani Heiberg Jandy kocha na swój sposób męża i podziwia Andersena - brata w "bagienności". Co nie przeszkadza, że obaj drażnią ją niewymownie. Pierwszy - wyniosłością, która już jest pusta, bez wartości dla niej, bowiem pani Heiberg wyczerpała już wszystko, mąż niczego nie może jej dać. Drugi - niezręczną a szczerą potrzebą wiecznej akceptacji, utwierdzania się w swojej wartości, niepewnością i naiwnością. Chciałaby widzieć w Andersenie człowieka silnego i świadomego swoich możliwości, a musi wysłuchiwać jeremiad o tym, jak to wypadła mu sztuczna szczęka podczas audiencji u króla. Wścieka się, więc i zwija ze wstydu za gapowatość i kruchość Andersena, za jego niewyrobienie towarzyskie, które bierze się z nadmiernej ambicji bycia "wyrobionym" najdoskonalej jak można. Ona, pani Heiberg, wie gdzie jest miara, ją już stać na naturalność, ją wytresowano lepiej. Wścieka się więc, bo ta tresura wydaje się jej być okupiona drożej niż otwarta prostolinijność Andersena. Wścieka się, ale rozumie. Tylko Andersen rozumie naprawdę. Może po swojemu kocha?

Krystyna Janda potrafi w jednym geście zasygnalizować tę złość "lepiej wytresowanej" i współczucie pełnej solidarności "jednakowo urodzonej". Jest imponująco "lodowata", o czym mówi się w tekście i raz po raz kruszy ten lód bądź to impetem swego gniewu, bądź zwykłym babskim poczuciem zmarnowanego życia. Silna i nieszczęśliwa, wie, że jedno i drugie wzięła z dzieciństwa, z "tamtej strony" - z życia glist. Janda gra tutaj gościnnie. Po obejrzeniu jej w tym spektaklu wydaje się wręcz niemożliwe, by ktokolwiek inny mógł grać tę rolę, tak dalece w przekonaniu widza odpowiada ona predyspozycjom psychicznym aktorki.

Franciszek Pieczka gra tu godność, nieco śmieszną i straceńczą, godność w stylu ubiegłowiecznych estetów, którzy nigdy nie przebywali "wśród glist" - to pewne.

Rola Zbigniewa Zapasiewicza przejdzie do historii powojennych ról charakterystycznych. Jeżeli napiszę, że jest to "nowy", nigdy dotąd takim nie widziany Zapasiewicz, będzie to oczywiście, prawda, ale niczego nie objaśni. Cóż to za kreacja! Zbudowana tyleż z "zewnętrzności" - gesty, wymyślone tiki nerwowca, ruchy sztywne, postawa nienaturalna, mimika na pół-wyrazistości, jakby wstydził się każdego uczucia malującego się na twarzy - co i z psychologii. Głęboko przekonująca, prawdziwa w każdym calu (co przy karykaturalnych wręcz charakterystycznych zewnętrznościach jest nie byle trudnością), wzruszająca i tragiczna w wyrazie. I na przekór wszystkiemu - jednocześnie - humanistyczna, ciepła, nie "czarna", raczej słoneczna. Pełna humoru, ludzka w wymiarze - i tragiczna. Wszystko naraz, wszystko gęste, przemieszane. Jego Andersen to człowiek z licznymi skazami, w tym i skazą geniuszu, często irytujący, pocieszny, taki, na którego - jak dziś powiadamy - "nie ma siły".

I jedyny z całej trójki c z ł o w i e k pełny. Czemu mniej spustoszony niż małżeństwo Heibergów?

Radzę poszukać odpowiedzi na przedstawieniu Zygmunta Hübnera w Powszechnym.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji