Artykuły

Jerzy Stuhr opowiada historie rodzinne

Kiedyś wystąpiliśmy z rodziną w programie "Sekrety rodzinne". To była zabawa, ale dla nas okazała się inspirująca i pożyteczna. Zaangażowano bowiem wtedy kilku genealogów i dopiero oni uzmysłowili nam, skąd jesteśmy. Pokazali miasteczko, gdzie urodził się mój pradziadek, znaleźli ludzi z rodziny, nawet z Austrii przyjechał urzędnik, którego matka jest z domu Stuhr i wiele jeszcze pamiętała. Jeśli otworzą ci takie drzwi, to myślisz: "Teraz poszukajmy sami". Wtedy odpowiedziałem Wydawnictwu Literackiemu mocne "tak" - mówi Jerzy Stuhr w rozmowie z Kulturą online.

W rozmowie z Kulturaonline.pl znakomity polski aktor opowiada o swojej nowej książce "Stuhrowie. Historie rodzinne", patriotyzmie mitteleuropejskim, traumie z dzieciństwa i o tym, dlaczego denerwuje się, oglądając filmy swojego syna.

Po znanym aktorze spodziewałam się raczej autobiografii, niekoniecznie książki "Stuhrowie. Historie rodzinne". Skąd pomysł na taką opowieść?

- Członkowie mojej rodziny przykładali ogromną wagę do tradycji i pamiątek, i obecnie jestem w posiadaniu całej tej spuścizny. Kiedy się przebywa wśród tych przedmiotów, relacji, opisów chyba łatwiej rodzi się chęć, by to uporządkować, zapisać. I przychodzi taka myśl, że kiedy ja to zrobię, ten kto przeczyta książkę, też będzie chciał posegregować swoje rzeczy. To jeden z celów. Drugi to ten, że mam poczucie, iż jestem ostatnim ogniwem rodziny, który pamięta atmosferę opowieści. Usłyszałem je jako dziecko, w latach pięćdziesiątych, kiedy nie było telewizora, a wieczory trzeba było jakoś spędzić, więc zostały wypełnione wspomnieniami rodzinnymi. Babcia opowiadała trochę inaczej, potem tę samą historię przytaczała mama, a dziecko spierało się z nią, że przecież babcia mówiła co innego. W pierwszej - historycznej - części tej książki starałem się nawet podrobić język tamtych czasów, egzaltowany, dzisiaj już śmieszny. Trochę jak pisane na pograniczu kiczu powieści Magdaleny Samozwaniec. Tych wspomnień nie przekazywałem moim dzieciom, bo kiedy dorastały, były już kreskówki, komputery, a czas bardzo podzielony.

Pierwsza część książki o pana rodzinie jest fabularyzowana. Czy to nie nadużycie?

- Zatrzymałem się na pewnej granicy, to był rodzaj spekulacji scenarzysty. Patrzę na serwis, który jest w domu, na dnie filiżanki czytam datę 1880. Potem szukam dalej i okazuje się, że wtedy urodził się mój dziadek. Chyba mam prawo skojarzyć, że serwis został wykonany na urodziny przodka. Jeżeli moja prababcia, Anna Stuhrowa, mieszkała 500 metrów od sklepu niejakiego Pana Iglickiego, który okazał się potem moim pradziadkiem z drugiej strony, to nie było takiej możliwości, aby obok tego sklepu nie przechodziła. I nie weszła do środka, bo w tamtym czasie był to jeden z najbardziej eleganckich salonów meblowych w Krakowie. Zresztą wielkie historyczne szczęście tego miasta polega m.in. na tym, że rodziny mają w domach wiele niezniszczonych przedmiotów. Można z nich wysnuć jakąś opowieść. Ale też nie byłem do końca przekonany, czy to fabularyzowanie jest słuszne. Najpierw chciałem napisać wszystko bezosobowo, ale w Wydawnictwie Literackim powiedzieli, że narracja musi być w pierwszej osobie, bo to ja opowiadam. Okazało się, że mieli rację.

Sporo tu opowieści o przedmiotach. Poza serwisem i meblami jest też obraz Wojciecha Kossaka, który ma nietypową historię.

- W rodzinie zawsze krążyła opowieść o córkach Wojciecha Kossaka - poetce Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej i pisarce Magdalenie Samozwaniec - które miały lekką rękę do pieniędzy i kiedyś kupiły w sklepie meblowym mojego pradziadka Iglickiego jakieś rzeczy, za które nie mogły zapłacić. W Krakowie było znane, że przy takich okazjach ich ojciec po prostu malował obraz w ramach rekompensaty. Standard - ułan na koniu i dziewczyna. Ale nasz obraz miał i swoją bolesną historię. Kiedy po wojnie straciliśmy fabrykę, kamienicę, był w domu żelaznym zabezpieczeniem w sytuacji, w której przekroczyło się pewną granicę niewypłacalności. W latach pięćdziesiątych mój dziadek miał kłopoty z Urzędem Bezpieczeństwa. Na szczęście okazało się, że jego "opiekunem" z ramienia UB był człowiek skorumpowany. Przychodził więc do naszego domu z nakazem aresztowania, chował go do kieszeni, następnie mówił do babci: "Ten obraz", a ona pakowała płótno i przez parę miesięcy był spokój. Aby ratować Kossaka przed ubekiem, po kryjomu wywieźliśmy go do Bielska-Białej, nocą, owiniętego w koce.

A skąd czerpał pan materiały do książki ? Nie wszystkie były przecież w domu.

- Kiedyś wystąpiliśmy z rodziną w programie "Sekrety rodzinne". To była zabawa, ale dla nas okazała się inspirująca i pożyteczna. Zaangażowano bowiem wtedy kilku genealogów i dopiero oni uzmysłowili nam, skąd jesteśmy. Pokazali miasteczko, gdzie urodził się mój pradziadek, znaleźli ludzi z rodziny, nawet z Austrii przyjechał urzędnik, którego matka jest z domu Stuhr i wiele jeszcze pamiętała. Jeśli otworzą ci takie drzwi, to myślisz: "Teraz poszukajmy sami". Wtedy odpowiedziałem Wydawnictwu Literackiemu mocne "tak". W moim domu są meble z zakładu Stefana Iglickiego, które przetrwały w naszej rodzinie, jest kancelaria, niegdyś należąca do moich przodków, w której mam teraz gabinet. To wpływa na człowieka. Wyrabia się taka atawistyczna chęć bronienia, nie niszczenia. Mają to mieszkańcy starych miast. Kiedy mieszkałem we Florencji, odkryłem, że Florentczycy są bardzo do Krakowian podobni. Też skąpi, mający poczucie wyższości i świadomość, że i tak przetrwają.

W dzisiejszych czasach pojęcie ojczyzny bardzo się zmieniło. Młode pokolenie bardziej identyfikuje się z obrazem człowieka z walizką-podróżnika, który nie ma korzeni albo go one nie interesują. Pan podkreśla powiązania z przeszłością i tradycją.

- Zgadza się, choć kiedy jeżdżę po świecie, coraz częściej spotykam się z ludźmi, którzy szukają swoich korzeni, bardzo ich to interesuje. Nawet w Ameryce, która wydawałaby się krajem, gdzie każdy, nieistotne skąd przychodzi, zostanie przyjęty. Dlatego można obserwować enklawy irlandzkie, słowacko-polskie i podejrzewam, że im bardziej Europa będzie się jednoczyć, tym bardziej ludzie na przekór będą szukać korzeni, nie dadzą się zunifikować. To jakby zwycięstwo indywidualności ludzkiej. Na razie objawia się w ten sposób, że na stadionie ludzie malują twarze w barwy narodowej flagi, a nie na niebieską z gwiazdkami.

Moja książka - być może wychodząca naprzeciw tym tendencjom - jest dowodem na to, że ojczyzna to nie tylko poczucie patriotyzmu albo heroiczne deklaracje, że zrobię coś dla niej, gdy zaistnieje realne zagrożenie. Ojczyzna w mojej rodzinie to była praca dla kraju, który cię przyjął i dał akt swojszczyzny. Kiedy mój pradziadek taki akt dostał, spełniły się jego największe marzenia, bo ten dokument dawał mu pełne prawa mieszkańca kraju, do którego przyjechał. Stał się obywatelem, a nie jakiś przyjezdnym restauratorem spod Wiednia. Jego synowie mogli studiować na Uniwersytecie Jagiellońskim. Ja taką dumę cenię i rozumiem.

Używa pan w książce słów dziś trochę niepopularnych, jak patriotyzm czy Polska.

- Uważam z tym, bo z drugiej strony mówię, że Polska Polską, ale dla mnie czasem ważniejszy jest ten region mitteleuropejski. Nie wstydzę się, że jestem stamtąd. Dla mnie Polska to przede wszystkim język, co zresztą w historii było niezwykle ważnym czynnikiem łączącym ludzi. Nie granice, których nie było, ale język. Czuję się patriotą, bo pracuję w tym języku, jestem w nim specjalistą. Znając inne języki, wiem, że choćbym ich znajomość doprowadził do stopnia niezwykłej perfekcji, to będą tematy, których w nich nie poruszę. Kiedyś na pewnej konferencji przy okazji rozdania Europejskich Nagród Filmowych sprowokowałem temat: język w aktorstwie, filmie. Młodzi artyści nie mogli zrozumieć, o czym mówię. Twierdzili, że jeżeli niewystarczająco dobrze mówią np. po angielsku, to wezmą korepetytora i on ich wszystkiego stopniowo nauczy. Z pomocą przyszła mi dopiero Liv Ullmann, wielka norweska aktorka, która powiedziała jedno zdanie: "Wiecie państwo, ja całe życie pragnęłam powiedzieć z ekranu 'kocham cię' po norwesku, a zawsze musiałam po szwedzku". Dopiero Ullmann uświadomiła wszystkim, że jest sfera uczuć, intymności, którą możesz wyrazić tylko w języku, w którym się wychowałeś. Więc tym bardziej podziwiam moich pradziadków, którzy postanowili wychować swoje dzieci w języku obcym im samym.

A pana mimo wszystko przezywano w dzieciństwie "Niemiec". Wspomina pan to jako małą traumę?

- Chyba bardziej teraz odczuwam to jako traumę, wtedy musiałem się bronić. W Bielsku-Białej, gdzie się wychowywałem, przed wojną byli Niemcy i Żydzi. Po wojnie Żydów nie było, Niemców wysiedlono i ludność napływowa spod Bielska, głównie biedota, przed wojną gnębiona przez włókienników Niemców. No więc zaczęli się odgrywać, na kim popadło. Ale to też taka polska fobia, że jeśli tylko ktoś jest odrębny, wystarczy że inaczej pisze się jego nazwisko, już jest odmieńcem. O tym zrobiłem film "Duże zwierze". O ten temat zahaczał też "Spis cudzołożnic", bo pisarz Jurek Pilch miał bardzo podobne doświadczenia z moimi, tylko że był protestantem.

W książce pozwolił pan sobie też na bardziej osobisty ton. Wspomina pan ojca jako człowieka raczej surowego, który nigdy nie chodził na pana spektakle. Miał pan do niego o to żal?

- Nie, ojciec tłumaczył się tym, że teatr go denerwuje, udawanie innych ludzi wydawało mu się niepoważne, więc mama zawsze sama siedziała na widowni, płakała, przejmowała się. Ale trzeba pamiętać, że ojciec był prawnikiem, który prowadził poważne sprawy. Musiał patrzyć w oczy ludziom, którzy zabili człowieka, popełnili ciężkie przestępstwa.

Pisze pan, że męski upór to w pana rodzinie sprawa pokoleniowa.

- Może nie upór, ale trudności w wyrażaniu uczuć. Potrzebę bycia samotnikiem mam po ojcu i dziadku. Z tą jednak różnicą, że ja przełamałem barierę, bo niemal cały czas jestem wśród ludzi. Ale w rodzinie zawsze, nawet podświadomi,e szukasz jakiś wzorców. Mój syn też mnie naśladował. Miałem na przykład fobię, by nie zgubić paszportów. Kiedy wybieraliśmy się zagranicę, zbierałem je od całej rodziny i trzymałem w portfelu. Kiedyś żona z dziećmi pojechała na narty do Austrii. Mój syn miał 17 lat, prowadził auto, a żona dzwoni i mówi, że on na granicy wszystkim im wziął paszporty, schował do portfela i jechał dalej, jak kierownik wycieczki. Syn miał w ogóle duży kłopot, by się ode mnie wyzwolić. Największą obrazą było dla niego zdanie: "Grasz jak ojciec".

Był pan dla niego surowym krytykiem?

- Ja się w ogóle bardzo denerwuję, oglądając jego filmy. Muszę je zobaczyć przynajmniej dwa, trzy razy. Za pierwszym w ogóle nie oglądam filmu, tylko czekam na jego sceny i walczę ze sobą czy mu powiedzieć, że było coś nie tak, czy nie. Ale obecnie chyba lepszy kontakt mam z córką, w życiu postawiła mnie zresztą w sytuacjach o wiele trudniejszych, ekstremalnych, bo związanych z chorobą. Pilnowałem jednak, by książką nie uczynić dzieciom dyskomfortu psychicznego, dlatego jedyną rzeczą, której tu nie zrobiłem, są wywiady z Maciejem i Marianną. Trudno byłoby odpytywać własne dzieci. Nie powiedziałyby mi tego, co powiedziały redaktor Aleksandrze Pawlickiej.

Dowiedział się pan czegoś, czego pan nie wiedział?

- Na przykład tego, że córka bała się mnie w dzieciństwie. Pewnie miałem trudności z byciem ojcem i dzieci to jakoś wyczuwały. Ojcostwa trzeba się uczyć z dnia na dzień. Nie można przyjechać po wielu miesiącach i rozdawać prezenty, podczas gdy na co dzień reszta rodziny żyje swoim życiem.

***

Jerzy Stuhr (ur. 1947 r. w Krakowie). Wybitny polski aktor i reżyser. Ukończył zarówno polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim, jak i wydział aktorski krakowskiego PWST (był rektorem tej uczelni w latach 1990-1997 i ponownie od 2002 do 2008 roku). Stworzył niezapomniane kreacje aktorskie w Teatrze Starym w Krakowie, w spektaklach reżyserowanych przez Konrada Swinarskiego ("Dziady"), Jerzego Jarockiego ("Proces") i Andrzeja Wajdę ("Zbrodnia i kara"). Kinomani kojarzą go z "Wodzirejem" Feliksa Falka, z filmami Krzysztofa Kieślowskiego (m.in. "Amator", "Dekalog X", "Biały"), a także z "Aktorami prowincjonalnymi" Agnieszki Holland, "Bez znieczulenia" Andrzeja Wajdy i "Seksmisją" Juliusza Machulskiego. Stanął też po drugiej stronie kamery, reżyserując m.in. "Spis cudzołożnic", "Historie miłosne" i "Duże zwierzę". Jest członkiem Europejskiej Akademii Filmowej. W Wydawnictwie Literackim ukazała się właśnie jego książka "Stuhrowie. Historie rodzinne".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji