Artykuły

Wielki Inscenizator

Za wydarzenie mijającego roku w szczecińskiej kulturze, specjaliści dość zgodnie uznają inscenizację "Wesela" Anny Augustynowicz. Niektórzy porównują rozgłos tego spektaklu z innym, trzydzieści lat wcześniejszym. Wówczas tekst ponadczasowego dramatu Wyspiańskiego, na scenę przeniósł Józef Gruda. Wybitnego reżysera przypomina Katarzyna Stróżyk w Kurierze Szczecińskim.

Gruda, jedna z najświetniejszych postaci powojennego szczecińskiego teatru, był posiadaczem niezwykle interesującego życiorysu. Urodził się w 1916 roku w Warszawie jako Witold Kościałkowski. Jego ojciec, podpułkownik Marian Zyndram-Kościałkowski, arystokrata i piłsudczyk, w latach 1935-1936 sprawował funkcję premiera Rzeczypospolitej. Kto wie jak potoczyłyby się losy młodego przedstawiciela wyższych sfer gdyby nie wybuchła wojna - wszak od małego poznawał świat wielkiej polityki od kulis, a od 1937 roku studiował nawet na Uniwersytecie Wileńskim nauki społeczne i prawo...

Na baczność przed Marszałkiem

W kampanii wrześniowej służył w I Dywizji Piechoty Legionów. Ciężko ranny pod Tomaszowem Lubelskim, przedostał się na Litwę. Tam został robotnikiem w tartaku, później inspektorem transportu, dokerem, rybakiem... Cały czas działał w ruchu oporu. W czasie okupacji, po raz pierwszy pojawił się w jego życiu teatr. Na razie epizodycznie: w wileńskim mieszkaniu jego matki, mieściło się konspiracyjne studium teatralne (nauki pobierała w nim m.in. późniejsza znakomita aktorka Hanna Skarżanka).

Dokładnie nie wiadomo kiedy Witold Kościałkowski stał się Józefem Grudą. Najprawdopodobniej był to wymóg czasów konspiracji, przeniesiony ze względów politycznych na czasy po wyzwoleniu.

"Używał nazwiska i posługiwał się dokumentami Józefa Grudy, jakiegoś wojownika o wolność i niepodległość, który zginął, a on jego papiery wziął, bo jako Kościałkowski daleko by nie ujechał" - przybliżała tajemnice swojego dyrektora z czasów szczecińskich Krystyna Feldman we wspomnieniach zatytułowanych "Krystyna Feldman albo Festiwal tysiąca i jednego epizodu". "Jego siostra Marysia Kościałkowska, znakomita aktorka Teatru Słowackiego w Krakowie, cały czas nosiła nazwisko rodowe (rodzeństwo nie utrzymywało ze sobą bliskich kontaktów - przyp. kas). No, ale on był dyrektorem... i piłsudczykiem. Gdy w Szczecinie wchodził do mnie do teatralnego pokoju i po otwarciu drzwi widział obraz Piłsudskiego, to za każdym razem stawał przed nim na baczność".

Po wojnie losy Grudy też dalekie były od stabilizacji zawodowej: najpierw zaangażował się w Wojskowym Instytucie Wydawniczym, później - jako kapitan rezerwy - podjął studia na prawie i ekonomii, jeszcze później zaczął pisać do wojskowych czasopism. Przypadkiem, jego przyjaciel, pisarz Apoloniusz Zawilski, przyprowadził Grudę na zajęcia studium dramaturgicznego w warszawskiej szkole teatralnej. Gość wpadł w oko samemu Leonowi Schillerowi - i został, a w 1950 roku otrzymał dyplom dramaturga.

Kierunek wykształcenia był dość dziwaczny, pozwolił jednak niemłodemu - jak na teatralne warunki - artyście, rozpocząć kolejny etap kariery: bycie kierownikiem literackim w Teatrze Ateneum w Warszawie.

Scena pochłonęła Grudę całkowicie. Szybko zdał sobie sprawę, że nie wystarcza mu akceptowanie i opracowywanie tekstów, wystawianych następnie jako spektakle. Już w 1954 roku podjął pierwszą próbę reżyserską przy "Pannie Maliczewskiej" w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej. Czasy nie sprzyjały reżyserom bez dyplomu, ambitny kierownik literacki po raz kolejny zatem rozpoczął studia w warszawskiej PWST. Można tylko się domyślać jaki dyskomfort czuł czterdziestoletni mężczyzna pomiędzy o połowę młodszymi kolegami z roku...

Zabawa formą

Sukcesy przyszły bardzo szybko - jeszcze przed dyplomem, w 1960 r., w Szczecińskich Teatrach Dramatycznych wyreżyserował "Widok z mostu" Arthura Millera i zgarnął nagrodę na Festiwalu Teatrów Polski Północnej. Rok później triumfował ponownie, z "Zemstą", znowu zrealizowaną w Szczecinie i uznaną za spore wydarzenie. Gruda w tym czasie nie wiązał się z jednym teatrem, pracując jednocześnie nad spektaklami w Warszawie, Koszalinie, Poznaniu, Łodzi czy Toruniu.

W 1963 roku, reżyser po raz pierwszy zrealizował w Szczecinie swoją wersję "Wesela". Gruda lubił wystawiać ten sam tekst kilkakrotnie, eksperymentując z formą, kładąc na różne miejsca akcenty.

- Występowałem u niego w dwóch "Weselach" i za każdym razem grałem Stańczyka, nie potrzebując do tego charakterystycznego stroju błazna - śmieje się Antoni Szubarczyk, aktor od ponad 50 lat związany ze szczecińską sceną. - W tym z 1963 r. nawet nie pokazywałem się publiczności. Reżyser rozegrał II akt, ustawiając aktorów za obrazami, przedstawiającymi odgrywane przez nas postacie.

"Spektakl ten, acz nie pozbawiony elementów dyskusyjnych, był ambitną i w dużej mierze udaną próbą antytradycyjnego i nowoczesnego odczytania tekstu. Gruda odrzucił całą "historyczność" oparcia sztuki o bronowickie wesele A.D. 1900, dla dzisiejszego widza nieistotną. Odczytał tekst wprost, nadając swej inscenizacji niezwykłą ostrość i czytelność" - pisał krytyk "Życia Literackiego" po toruńskich triumfach.

Do dramatu Wyspiańskiego, Józef Gruda podchodził jeszcze trzykrotnie: w Katowicach, Radomiu i ponownie w Szczecinie, w 1970 roku. Od roku pełnił już wtedy rolę dyrektora Szczecińskich Teatrów Dramatycznych.

- Początek lat 70. to różne zawieruchy polityczne, w które my weszliśmy z mocnym, bardzo publicystycznym spektaklem - wspomina Antoni Szubarczyk. - Tym razem postacie drugiego aktu siedziały wśród publiczności. Jako Stańczyk toczyłem z Wackiem Ulewiczem grającym Dziennikarza dialog, bardzo ostry, żywy. Widzowie czuli się jego częścią.

"Wesele" z toruńskiego festiwalu przywiozło trzy nagrody (za reżyserię, scenografię Jana Banuchy i rolę Wacława Ulewicza), otrzymało też zaszczyt otwarcia Warszawskich Spotkań Teatralnych w 1970 roku. Powszechnie uznawano szczeciński spektakl za jedno z najważniejszych wydarzeń całego teatralnego sezonu w Polsce, podkreślając ostrość i pasję, z jaka Grudzie udało się wydobyć najważniejsze przesłanie dramatu i wskazać jego nieprzemijającą aktualność.

Czerwony płaszcz Hamleta

- Mówiło się o Grudzie, że to głównie inscenizator - mówi Zbigniew Witkowski, emerytowany szczeciński aktor. - To prawda, w inscenizacjach był wielki, ale jego talent wychodził też w mniejszych sztukach kameralnych czy w przedstawieniach bardziej współczesnych. Sam zresztą miał ciągoty pisarskie i wprowadzał na afisz swoje teksty, z dużym sukcesem.

W okresie kierowania przez Grudę Teatrami Dramatycznymi, na scenach pojawiały się propozycje tak różne jak "Tango" Mrożka, "Sen nocy letniej" Szekspira, "Damy i huzary" Fredry, "Święta Joanna" Shawa, "Cyd" złożony z tekstów Corneille'a, Morsztyna i Wyspiańskiego, "Oskarżyciel publiczny" Hochwaldera czy pisane przez samego reżysera "Portret Marii" o Skłodowskiej-Curie i "Śmierć Kopernika".

W 1971 roku Teatrom Dramatycznym przybyła nowa scena: w zamkowej sali Bogusława.

- Mawiał że jest dyrektorem trzech teatrów: jednego w burdelu - Teatr Polski (przed wojną w budynku TP mieścił się dom uciech dla marynarzy - przyp. kas), drugiego w muzeum - Teatr Współczesny i trzeciego w kaplicy - na Zamku Książąt Pomorskich - wspominała Krystyna Feldman.

Z dawną zamkową kaplicą związany jest spektakl, który do tej pory funkcjonuje w życiu kulturalnym Szczecina, jako brawurowy, prowokujący, niezapomniany i niepowtarzalny moralitet - "Hamlet" Szekspira. Reżyser wpisał tekst dramatu w surowe wnętrze sali Bogusława: wykorzystał balkony, drzwi i schody, rozbudował scenę, wpuszczając ją w widownię i czyniąc niejako z publiczności uczestników wydarzeń.

- Premiera zbiegła się w czasie z wydarzeniami grudniowymi w Polsce - opowiada Z. Witkowski. - Przez to przedstawienie nabrało nowej, wstrząsającej wymowy, szalenie aktualnej. Czynniki partyjne usiłowały wpływać na Grudę, ale ten umiał się im przeciwstawić. W scenie śmierci Hamleta, jego ciało okrywa się królewskim płaszczem. Ten ma dwie strony: czarną i czerwoną. W większości inscenizacji, zmarły przykrywany jest tak, by to czarny materiał był na górze. Gruda zaparł się, że u niego Hamlet przykryty zostanie czerwoną stroną płaszcza. W kontekście panującej wówczas sytuacji społecznej, ta scena była niesłychanie wymowna.

"Jest to najwspanialsza inscenizacja, jaką kiedykolwiek widziałem w naszym teatrze" - pisał recenzent Głosu Szczecińskiego. Jego zdanie podzielili jurorzy Festiwalu Teatrów Polski Północnej-Gruda i grający Hamleta Wacław Ulewicz otrzymali honorowe nagrody za wybitne osiągnięcia, cały zespół uhonorowali też dziennikarze.

Ziemniaki z gazety

- Myślał raczej scenami niż postaciami, w które wcielali się aktorzy - mówi o Józefie Grudzie Antoni Szubarczyk. Zbigniew Witkowski dodaje, że pracę z reżyserem chwalili sobie głównie doświadczeni aktorzy: - Mnóstwo mówił, miał sto uwag do każdej sceny, ale nad grą specjalnie się nie skupiał. Kochał jednak nas, aktorów i zawsze znajdował czas by z nami porozmawiać - także o tym, jak widzi nasze role.

Dawni znajomi, przy opisach Grudy zawsze podkreślają jego poczucie humoru i ocierający się o abnegację brak dbałości o zewnętrzność (o tyle dziwny, iż ponoć był kobieciarzem!).

"Mieszkanie Gruda miał służbowe, zagracone do ostatnich granic, zarzucone książkami" - czytamy we wspomnieniach Krystyny Feldman. "Absolutnie nie przywiązywał żadnej wagi do jakiejkolwiek estetyki wnętrza a nawet swojej powierzchowności - zawsze chodził dość dziwnie ubrany, czasem miał jedną skarpetkę inną i drugą inną, często coś gubił, czegoś zapominał".

Aktorka wspomina też obiad, na który zaprosił ją dyrektor do siebie do domu. Jedynym daniem były ziemniaki w mundurkach, podane na... gazecie.

- Nie chce mi się w to wierzyć - śmieje się aktor Władysław Sokalski. - Chyba że zaaranżował tę sytuację w ramach dowcipu.

Współpracownicy Grudy opowiadają też inne historie: o tym, że dla kawału dyrektor kilku aktorom obiecał jedną rolę i przykazał, by nie dzielić się tą nowiną z resztą zespołu (oczywiście aktorzy od razu rozpuścili famę o uznaniu, jakie znaleźli w oczach Grudy i z wielkim zdziwieniem dowiedzieli się o tym, iż było ich więcej) lub o ulubionym piesku mistrza, który zwymiotował podczas generalnej próby do "Dziesięciu paradoksów prokuratora Kempnera" napisanych przez samego dyrektora ("no to mamy pierwszą recenzję" - stwierdził ponoć filozoficznie Gruda).

Swoją przygodę ze Szczecinem, reżyser zakończył w 1975 roku. Coraz trudniej było mu się dogadać z władzami miasta, czuł potrzebę spełniania się w innych miejscach. Zmarł w 1981 roku w Krakowie, do końca będąc czynnym zawodowo.

W archiwach Teatru Polskiego zachował się manifest, napisany przez Józefa Grudę w 1971 roku. Domaga się w nim budowy budynku dla teatru dramatycznego i opery, dofinansowania instytucji kulturalnych, zapewnienia mieszkań dla artystów i wprowadzenia przemyślanej polityki kulturalnej. "Inaczej nadal będziemy błąkać się wśród sprzecznych decyzji, niezdecydowania, dreptania w miejscu, powszechnego asekuranctwa i rozpraszania środków, a przede wszystkim wśród jałowego gadania w kółko tego samego na przeróżnych komisjach, z czego nic nie wynika" - przestrzega w manifeście dyrektor Teatrów Dramatycznych. Kontemplując obecną kondycję szczecińskiej kultury, można by zaryzykować nazwanie Grudy prorokiem...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji