Artykuły

"Balladyna" podmiejska

Nie było chyba "Balladyny" w Warszawie od czasów słynnego przedstawienia Adama Hanuszkiewicza w Teatrze Narodowym. Inscenizacja spółki Kilian & Kilian (Jarosław - reżyser, Adam - scenograf) w Teatrze Powszechnym zapewne nie jest tak szokująca, choć kto wie, czy nie równie oryginalna. A pomysł twórców tym razem był następujący: wystawić sztukę {#au#126}Słowackiego{/#} jako tragikomedię, ale w konwencji teatru jarmarcznego. Temu zamysłowi interpretacyjnemu podporządkowano w spektaklu niemal wszystko, i to z podziwu godną inwencją. Przede wszystkim scenografia najdobitniej określiła, by tak rzec, warunki gry.

Już rama sceniczna z prymitywnymi malunkami i świecącymi się lampkami wskazała, z jakiego rodzaju przedsięwzięciem mamy do czynienia. Jarmarczny kicz wyłaził jednak na każdym kroku. Goplana wabiła rybim ogonem. Skierka i Chochlik ucharakteryzowani zostali na cyrkowych clownów. Kirkor polował na jelenie, które "spotkać" można tylko w strzelnicach wesołych miasteczek. Jako elementy scenografii obrazujące kolejne miejsca akcji wykorzystano także ekrany jarmarcznych fotografów. Sparodiowano jeszcze nieme kino w scenie na zamku (charakteryzacja Balladyny przypominała tutaj do złudzenia sylwetkę Poli Negri). Wszystkie te zabiegi miały, jak sądzę, wyraźnie zmienić stylistykę romantycznej ludowości "Balladyny" i nadać jej, być może bardziej swojski, charakter folkloru podmiejskiego. Trzeba przyznać, że twórcy wykazali nie tylko sporo poczucia humoru, ale też prawdziwy "smak" dla kiczu.

Ale ta zabawa z "Balladyną" musiała w pewnym momencie zrodzić pytanie: po co to wszystko i dlaczego tak. I tu Kilianowie nie potrafili dać przekonującej odpowiedzi. Swoista dewaluacja "Balladyny", wzięcie historii opowiedzianej w sztuce w wielokrotny cudzysłów doprowadziło w efekcie do osłabienia dramatycznej, szekspirowskiej wymowy utworu. "Balladyna" bardziej stała się marną opowiastką o złej córce niż tragedią nieposkromionych ambicji. Zawiniła tutaj również praca reżysera z aktorami. Jarosław Kilian powierzył główne role młodym aktorom, którzy bardzo mocno skupili się na wypełnieniu inscenizacyjnych pomysłów. Zabrakło natomiast miejsca na pogłębiony rysunek postaci. Dotyczy to przede wszystkim tytułowej bohaterki, którą gra Dorota Landowska - aktorka o bardzo ciekawej indywidualności ujawnionej już w kilku jej wcześniejszych rolach w Powszechnym. Balladyna chyba jednak ją przerosła. Ale w całym występującym zespole bodaj tylko Ewa Dałkowska w roli Matki potrafiła mocniej zaznaczyć rysy postaci. Jej Matka miała coś prymitywnego w odruchach, a jednocześnie w uczuciu miłości do córki umiała okazać wiele mądrości. Dałkowska również bardzo pięknie pokazała samotność Matki prowadzącą do szaleństwa po wyrzuceniu jej z zamku. Jest sama, na pustej scenie, trzymająca się kurczowo postrzępionego parasola, który wyrywa jej się z rąk pod wpływem wiatru. "Balladyna" w Powszechnym jest kolejnym przykładem pewnej tendencji w wystawianiu klasyki, którą w zeszłorocznej dyskusji w "Teatrze" nazwaliśmy "produkcją mebli giętych". Teatr polski dzisiaj po prostu nie ma siły, by objąć całość bogactwa klasycznego dzieła, wejść z nim w dialog do samego końca. Szuka za to tzw. współczesnego klucza inscenizacyjnego. Niestety klucz czasami jest tylko wytrychem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji