Artykuły

Fikcja i rzeczywistość

W tym roku nie było ogórkowego sezonu w Teatrze Powszechnym. "Lot nad kukułczym gniaz­dem" Dale Wassermana, w reżyserii Zygmunta Hübnera - wystawiony tuż przed przerwą urlopową - przycią­gał co wieczór znacznie wię­cej amatorów obejrzenia spektaklu, niż mogła ich po­mieścić teatralna widownia. Przetłumaczona na język pol­ski przez Bronisława Zielińskiego, sztuka ta jest drugą sceniczną wersją powieści Kena Keseya, która ukazała się w Stanach Zjednoczonych w 1962 r. Powieść zyskała so­bie uznanie krytyki. Podobnie film zrealizowany w oparciu o nią w 1975 r. - otrzymał 5 Oskarów hollywoodzkiej Aka­demii Filmowej. Spektakl w Teatrze Powszechnym jest wydarzeniem artystycznym dużej miary. Co sprawia, że bunt pacjentów szpitala dla umysłowo chorych fascynuje zdrową, normalną widownię? Dlaczego teatr zainteresował się tym utworem?

Oto rozmowa na ten temat z dyrektorem i kierownikiem artystycznym Teatru Powsze­chnego w Warszawie - Zyg­muntem Hübnerem.

Zygmunt Hübner: - Chyba nie ma potrzeby szczegóło­wego motywowania naszego wyboru. "Lot nad kukułczym gniazdem" niesie ogromną ilość materiału do przemyśleń w zakresie problematyki psy­chologicznej, społecznej, te­rapeutycznej. Byłem rok temu w Stanach Zjednoczonych, gdzie widziałem film. Tam udało mi się zdobyć tekst sztuki. Odbiega ona, rzecz jasna, od scenariusza. Nie ma w niej np. wycieczki na morze, która w filmie zajmuje sporo miejsca. Tę wersję teatralną myśmy nieco zmodyfikowali, posługując się materiałem powieści. Zrezygnowaliśmy ponadto z monologu wewnę­trznego Bromdena - monolo­gu, którym przetykana jest adaptacja teatralna Wassermana - bowiem to gubiłoby fakt, że Wódz Bromden powi­nien być dla widza autentycz­nie głuchoniemy.

Bronisława Belusiak: Zmieniliście także zakończenie.

Z.H.: - Powieść kończy się zawieszeniem. Bromden uciekł, ale nie jest powiedzia­ne, czy został złapany. Jed­nakże sposób narracji, pro­wadzonej z pozycji człowieka chorego psychicznie - na co wskazywali krytycy ameryka­ńscy - a więc prawdopodob­nie znów przebywającego w szpitalu, upoważniał mnie do zmiany, która pozwalała uniknąć łatwego happy endu. Zresztą to nie ma wpływu na ocenę, czy śmierć Mc Murphy'ego była, lub nie, daremna. Niektórym jednak nie podoba się takie zakończenie. Uwa­żają, że to rozwiązanie odbie­ra nadzieję, neguje sens buntu.

B.B.: - Trudno jednoznacz­nie określić, czy pacjenci wię­cej zyskują, czy tracą, podno­sząc bunt. Billy przypłaca go życiem. A przecież, zanim wkroczył Mc Murphy, żyli so­bie w spokoju, w stanie pew­nej nawet szczęśliwości, trzy­mając się ściśle rytuału wy­znaczonego przez politykę oddziałową, przekonani o sensie dotychczasowego życia oraz dobroci i poświęce­niu zajmującej się nimi Wiel­kiej Pielęgniarki. Mc Murphy burzy zastany spokój. Czy w ostatecznym rachunku pacjentom sie to opłaca?

Z.H.: - To jest właśnie pytanie zasadnicze zawarte w tym utworze. Jest to pytanie o model życia, a przecież to do­tyczy nie tylko ludzi chorych. Jeżeli człowiek ma unor­mowane życie i włącza się w jakąś działalność, ryzykuje utratę dotychczasowej stabi­lizacji. Musi dokonać wyboru - co jest bardziej cenne: chro­nienie spokoju i względnego dostatku czy włączenie się w sprawy, które uważa za ważniejsze, ale niosące za sobą straty w interesach oso­bistych. Są to wybory, przed którymi stajemy nader często. Ten typ pytań, problemów moralnych, rozstrzygany był u nas w imię wartości istotnie­jszych niż tymczasowy inte­res osobisty.

B.B.: - Wystawiony u was utwór jest więc metaforą...

Z.H.: Metaforę cenię, aluzyjności łatwej nie kocham. Na ogół niszczy ona sensy głębsze na rzecz naskórko­wych podobieństw. Tego typu odbioru nie lubię.

B.B.: - Kiedyś książka Kazi­mierza Jankowskiego "Od psychiatrii biologicznej do hu­manistycznej" wywołała obu­rzenie wśród zwolenników tej pierwszej szkoły leczenia psychiatrycznego. Czy nie są­dzi pan, że również wasz spektakl może być przez nich atakowany?

Z.H.: - Nie widzę podstaw do tego typu obaw. Oczywiś­cie, punkt widzenia zwolenni­ków psychiatrii biologicznej jest społecznie groźny. Myś­my w trakcie prób konsulto­wali się z psychiatrami. Byliś­my w Szpitalu dla Nerwowo Chorych w Drewnicy. Braliś­my z Dubrawską udział w se­ansie psychoterapeutycz­nym. Wierność realiom choro­bowym została, według leka­rzy psychiatrii, zachowana. Nikt nie zgłaszał zastrzeżeń. Raz tylko lekarz na dyżurze protestował przeciw pokazy­waniu ludzi chorych na sce­nie. Wydaje mi się jednakże zjawiskiem pozytywnym od­najdywanie i ukazywanie na­wet w tych ciężkich stanach chorobowych elementu ludz­kiej normalności. Zresztą choroba psychiczna to poję­cie dość zróżnicowane, choć zwykło się je upraszczać, mó­wiąc "wariat" o każdym czło­wieku odbiegającym od przy­jętej normy.

B.B.: - Jakie miejsce zajmuje "Lot nad kukułczym gniazdem" w pańskiej dotychczasowej pracy reżyserskiej?

Z.H.: - To była praca bardzo trudna, najtrudniejsza w całej mojej artystycznej karierze. Sztuka stała się sensacją. Ma tak szalone powodzenie, że aż kłopotliwe. A przecież w pewnych generaliach to przedstawienie nie odbiega od tego, co zawsze usiłuję ro­bić. Bliskie jest problematyce moralnej, która mnie intere­suje.

B.B.: - Co przesądza o wy­borze danego tekstu do reali­zacji?

Z.H.: - Problemy zawarte w utworze. Także forma - w jednym gatunku czuję się lepiej, w innym słabiej. To jest początek. Natomiast cała rea­lizacja zmierza ku temu, aby wydobyć sensy, które mnie wydają się w utworze intere­sujące. To, co jest w tekście, a może trochę więcej, niż on mówi. Determinantą jest utwór literacki i zawsze usiłu­ję pozostawać w zgodzie z li­teraturą. Zupełnie nie intere­suje mnie tworzenie własne­go stylu reżyserowania, choć zdarzyło się, że komuś reży­seria "Odpocznij po biegu" przypominała styl "Czarownic z Salem", które robiłem we Wrocławiu.

B.B.:- Miał pan reżyserskie klęski?

Z.H.: - O, wiele...

B.B.: - Najgorsza?

Z.H.: - Która była najgor­sza...? Sporo tego było, nie wiem. Ale co to jest klęska reżyserska? Czy należy o niej mówić wówczas, gdy źle nas ocenia prasa, publiczność czy my sami? Klęska - na pewno wtedy, gdy własna ocena ne­gatywna zbiega się z nega­tywną recepcją. A nie zawsze oceny twórcy i odbiorcy po­krywają się ze sobą. No, wiem, który spektakl był naj­bardziej nieudany: "Egmont" Goethego w Teatrze Polskim w 1963 roku.

B.B.: - Dlaczego?

Z.H.: - Nie bardzo miałem serce do utworu. Usiłowałem robić w stylu, który był mi od­legły, i z obsadą, która mnie do końca nie przekonywała.

B.B.: - Słyszałam, jak wielki twórca-reżyser wieścił kilka lat temu koniec teatru.

Z.H.: - Czy jest koniec tea­tru, czy nie, o to nie należy pytać artystów. Śledzenie pewnych zjawisk społecz­nych daje lepszą odpowiedź na to pytanie. W Polsce chyba nie ma obaw o przyszłośc teatru. Pozostaje natomiast troska o jego poziom.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji