Wysoki lot
...one flew east, one flew west
One flew over the cuckoo's nest
- CHILDREN`S FOLK RHYME
(motto powieści)
Powieść pt. "Jedna przeleciała nad kukułczym gniazdem" Ken Kesey wydał w 1962 roku. Dzisiaj zaliczana jest do najciekawszych osiągnięć współczesnej prozy amerykańskiej.
Potem powstały adaptacje, teatralna i filmowa (film Milośa Formana, nagrodzony w 1975 roku aż pięcioma Oskarami) pod zmienionym tytułem "Lot nad kukułczym gniazdem".
W Polsce książka Keseya nie była dotąd wydana, "Literatura na świecie" opublikowała tylko jej fragmenty, nie wyświetlano też (jeśli nie liczyć zamkniętych pokazów) filmu.
Premiera w warszawskim Teatrze Powszechnym jest więc pierwszą u nas oficjalną prezentacją "Lotu nad kukułczym gniazdem". Mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka, iż nieco spóźnioną. Od czasu opublikowania książki Keseya minęło piętnaście lat. To niemało, jeśli pamiętać, iż uważano ją za związaną ściśle z kryzysem Ameryki lat sześćdziesiątych - od realiów poczynając po diagnozy ogólne. I stawiano obok takich filmów, mówiących o stressie społeczeństwa i przesileniu kultury, jak np. "Strach na wróble", "Odlot", "Easy Rider" czy "Nocny kowboj".
Przedstawienie w reżyserii Zygmunta Hübnera dowiodło jednak, że adaptacja Wassermana - czego by nie mówić o jej amerykańskim rodowodzie i odniesieniach, w tym do biografii samego autora - ma walory, które w pełni uzasadniają jej obecne wystawienie. Formułując rzecz najprościej - przynosi model pewnych mechanizmów społecznych, rozpoznawalnych nie tylko na gruncie amerykańskim, dających się odnieść do różnych kulturowych kontekstów. Przy wszystkich znamionach konkretu - rzecz dzieje się w szpitalu psychiatrycznym na wybrzeżu Pacyfiku - ma on charakter metafory. Pokazał to znakomicie film Formana. Przedstawienie w Teatrze Powszechnym również.
Właściwie trudno powiedzieć, kiedy się ono zaczyna. Trwa, na dobrą sprawę, już wtedy, gdy wchodzimy do teatru. Dwaj pielęgniarze w bieli obserwują publiczność w foyer i u wejść na salę. Na scenie - za szklaną ścianą, pośród wysokich szpitalnych łóżek - majaczą sylwetki aktorów. Jeden wstaje prostując ciało, inny ubiera się powoli, inny znów przypatruje sali. Z głośnika płyną słowa powitania oraz informacja, którą można by streścić tak: macie państwo przed sobą wzorowy oddział dla psychicznie chorych. W chwilę potem scena rozjaśnia się, zza pleców widzów wychodzi personel z Wielką Pielęgniarką (Mirosława Dubrawska). Dziarskie "Dzień dobry, chłopcy", wydawanie lekarstw przy kojących dźwiękach muzyki, przesuwająca się pod okienkiem kolejka chorych.
I dopiero teraz, po kilku minutach akcji, widać w pełni, jak bardzo scena jest tu połączona z widownią. Głównie pomostem, ale i charakterem wystroju schludnego szpitalnego wnętrza, ozdobionego jak sala boazerią z jasnego drzewa.
Kim mamy być w tak zaaranżowanej przestrzeni - widzami ? pacjentami ? Wiadomo, że jesteśmy tylko w teatrze, ale reżyser łamie potoczny rytuał teatralny zarówno przez wspomniany początek jak finał.
Aktorzy pozostają w nim za szklaną ścianą, nie wychodzą kłaniać się, choć oklaski długo trwają. Publiczność opuszcza salę. U drzwi wejściowych zatrzymuje się skonsternowana. Są zamknięte. Klęczy pod nimi uciekinier, przytrzymywany przez pielęgniarzy. Ci, po długiej chwili, podnoszą go i roztrącając (dość brutalnie) tłum - siłą prowadzą na salę. Publiczność może już wyjść...
Zatrzymałam się nieco dłużej nad początkiem i finałem tego przedstawienia, bo zastosowane w nich przez reżysera zabiegi są istotne. Proponują zdecydowanie odmienny - w porównaniu z powieścią i scenariuszem - sposób przedstawienia wypadków (zerwanie z narracją będącą monologiem jednego z pacjentów, Wodza Bromdena). Obiektywizują je. Sugerują, że świat scenicznych wydarzeń ma jakby swoje przedłużenie w rzeczywistości pozateatralnej. Że to, co oglądaliśmy trwało i będzie trwać.
Pełnią też jeszcze inną funkcję. Terror, przemoc, jakich doświadczają pacjenci, czynią dla widzów bardziej namacalnymi. Oczywiście nie w dosłownym sensie, bo nikt tu nikogo nie atakuje i nie szturcha, ale jakoś śmiech na widowni, im bliżej końca, zamiera. A śmiejemy się na "Locie" często. Komizm słowny, sytuacyjny jest chwilami nieodparty. Jakby prawem paradoksu, bo rozgrywająca się przed nami historia - z początku absurdalnie komiczna, w miarę rozwoju akcji coraz groźniejsza - jest ostatecznie wstrząsająca.
Na dobre zaczyna ona rozwijać się w momencie, gdy pojawia się nowy pacjent. Gra go Wojciech Pszoniak. W jego interpretacji Randle Patrick McMurphy to ktoś, kto 35 lat swego życia spędził barwnie. Trochę lump, trochę zabijaka i awanturnik, trochę kobieciarz i pijak. W gruncie rzeczy, jak mówi Siostra Flinn, "zabawny i sympatyczny". Przyznaje się, że siedział w więzieniach za różne burdy, że sądzono go za gwałt, którego ponoć nie popełnił, i nałogowe uprawianie hazardu. Służył też w wojaku - ma krzyż walecznych za ucieczkę z obozu jenieckiego. Ostatnio przebywał na karnej farmie przymusowej pracy, skąd właśnie przysłano go z podejrzeniem psychopatii.
Pełen życia, energii, poczucia siły jest wśród pacjentów prawdziwym odszczepieńcem. Traktuje szpital jak czasowy azyl... i chce tu po prostu uniknąć ciężkiej pracy. Zakłóca ustalony rytm życia i ład oddziału, którego strzeże Siostra Ratched. Szerzy hazard karciany, ogrywając współpensjonariuszy na pieniądze, sprzeciwia się na każdym kroku zarządzeniom zgodnym z "polityką oddziału", organizuje zabawę i zarazem pijaństwo - by wymienić jego kilka z brzegu "przestępstw". Ale nie są one w gruncie rzeczy przestępstwami - odbywają się za zgodą zainteresowanych i nie krzywdzą ich, przynajmniej do czasu. Zagrażają natomiast prymatowi władzy Siostry Ratched.
Początkowo McMurphy działa trochę przez przekorę, trochę dla "życiowego hazardu", który go nade wszystko pociąga. Powoli jednak - Pszoniak pokazuje to wspaniale - w jego działaniu pojawia się jeszcze inna pobudka. Poczucie odpowiedzialności za pacjentów, tę "spietraną bandę", chęć obrony ich przed terrorem i przemocą, którym nie potrafią się sprzeciwić. Z różnych zresztą powodów - zarówno z lęku, jak z wygodnictwa, czy autentycznej niemocy spowodowanej chorobą. McMurphyufając swej sile fizycznej i psychicznej, życiowemu szczęściu, sprytowi - angażuje się w grę z Wielką Pielęgniarką coraz bardziej. W którymś momencie pojmuje - i jest to jedna z najbardziej wstrząsających scen w spektaklu - że w tej grze chodzi o coś więcej niż znienawidzona, z pozoru tylko demokratyczna, polityka oddziału. O system, mianowicie, wielki i potężny, którego nie zdoła zwyciężyć. Dowiaduje się, że może nie opuścić szpitala już nigdy. "Ja mam wszystko do stracenia" - krzyczy. Ale potem nie skorzysta z szansy ucieczki. Zastanie, mimo iż sama Siostra Ratched go do niej namawia.
Katastrofa przychodzi szybko. Najpierw elektrowstrząsy, potem lobotomia, czyli kastracja mózgu. Wielka Siostra zwycięża. Ale Wódz Bromden (Franciszek Pieczka) to zwycięstwo jej odbiera. Dusi McMurphy'ego i jest to najbardziej ludzki gest miłosierdzia a zarazem przejmujący dowód ich wielkiej, prawdziwie męskiej, przyjaźni. Bromden mówi: "Nie pozwoliłbyś, żeby cię pokazywała jak przykład tego, co może przytrafić się człowiekowi, który się wyłamał" (cytuję z pamięci). Takim właśnie przykładem jest otępiały, wykonujący ruchy i gesty manekina Sefelt (Maciej Szary), niegdyś ponoć "agresywny". Bromden ucieka. Finał znamy. Koło się zamyka.
Wszystkie przytoczone tu w wielkim skrócie i uproszczeniu wydarzenia rozgrywają się wszak w społeczności wyizolowanej. Wśród ludzi chorych. Tyle że ich choroba psychiczna nie we wszystkich wypadkach jest tak zupełnie oczywista. Niektórzy znaleźli się na oddziale z własnej woli, jak Billy Bibbit (Olgierd Łukaszewicz) czy Dale Harding (Bronisław Pawlik), chroniąc się przed światem, w którym nie potrafili żyć. Choroba innych natomiast przejawia się w formie wyostrzonej świadomości, pozwalając im dostrzec to, czego potocznie nie zauważamy. Dlatego McMurphy może o tych pacjentach powiedzieć, iż są dla niego nie mniej normalni "niż byle frajer spotkany na ulicy". I tak też ich traktuje.
Inaczej Siostra Ratched. Dla niej są outsiderami, nie potrafiącymi przystosować się do norm świata zewnętrznego. Uzależnia ich od siebie całkowicie - ona rządzi oddziałem a inie Doktor Spivey (Maciej Góraj), który ma "dwustu pacjentów, wrzód na dwunastnicy i niechęć do zwady." Z pozoru łagodna, życzliwa, pełna spokoju i zrozumienia, dyktuje absolutny terror. Jego mechanizm odsłania się w spektaklu stopniowo z nieubłaganą konsekwencją i logiką, aż po tragiczną kulminację finału.
A wraz z nim - racje poszczególnych postaci, niejednoznaczne i nieproste. W pewnym momencie okazuje się, że McMurphy jest pośrednio sprawcą samobójstwa Billy'ego, który poderżnął sobie gardło. Kiedy indziej zmów izolacja i zamknięcie okazują się ratunkiem dla kogoś, kto nie potrafi na wolności samodzielnie żyć. Sama wolność może być wyzwoleniem - tak pojmuje ją McMurphy, za nim Bromden, ale wymaga zmierzenia się z przeciwnościami świata. A nie każdy z pacjentów oddziału może się na to porwać.
Wie o tym Siostra Ratched i stąd głównie rodzi się jej siła. Ze słabości innych. Stąd także gwałtowne reakcje na próby łamania ładu. I straszliwy lęk, w momencie, gdy z desperacją prowokuje McMurphy'ego do rękoczynów na sobie samej. Świettna to scena, w której Mirosława Dubrawska pokazuje jeszcze jedno oblicze swej bohaterki, z pozoru tylko całkowicie chłodnej, spokojnej i niewzruszenie opanowanej. Jest w tej bogatej, precyzyjnie prowadzonej, wspaniale zagranej roli ciekawy ton, o którym dotąd nie wspominałam. W stosunku Siostry Ratched do pacjentów widać nie tylko zawodową opiekuńczość pielęgniarki, ale zarazem kobiety i matki. Ma ona charakter wyraźnej kompensacji psychicznej, odzywa się Freud. Wielka Pielęgniarka wszystko, z życiem osobistym włącznie, poświęciła szpitalowi. Pamiętają ją tu od lat opanowaną, doskonale zorganizowaną, dokładną. Zawsze z wielką torbą na ramieniu, w której - jak pisze Kesey - nie znajdujemy żadnego kobiecego drobiazgu, tylko zawodowe akcesoria, poczynając od pigułek a na notesie lekarskim kończąc.
Pora powiedzieć, że przedstawienie "Lotu nad kukułczym gniazdem" w reżyserii Zygmunta Hübnera jest prawdziwym popisem zespołowej gry, kolejnym sukcesem Teatru Powszechnego po "Odpocznij po biegu" i "Nocy trybad". Niemal rola w rolę, epizod w epizod.
Niemal, bo można jednak zastanawiać się nad tym np. czy nijakość i swoista "mięczakowatość" Doktora Spiveya nie wymagała bardziej zdecydowanych środków aktorskich, czy chorobliwe zachowania pacjentów "nieuleczalnych" nie są teatralnie zbyt jednostajne i uproszczone. Ale być może są to niekompetentne wrażenia laika, do czego się przyznaję (wydrukowane w programie podziękowanie dla pracowników szpitala w Drewnicy za konsultację onieśmiela). Faktem jest natomiast, że galeria pacjentów oddziału - tego "kukułczego gniazda", nad którym na krótko pojawił się swobodny ptak - McMurphy, dzięki: Mariuszowi Benoit (Scanlon), Janowi T. Stanisławskiemu (Cheswick), Piotrowi Cieślakowi (Martini), Rafałowi Mickiewiczowi (Ruckly), Maciejowi Rayza-cherowi (Fredericks), Andrzejowi Szalawskiemu (płk. Matterson) i wymienionym poprzednio aktorom - jest znakomita.
Nie wszyscy mieli tu do zrealizowania równie interesujące zadania aktorskie, niektórzy dysponowali kilkoma zdaniami tekstu, a musieli, będąc właściwie cały czas na scenie, obudować go działaniami tyleż różnorodnymi co charakteryzującymi trafcie postać. Jak było to trudne, widać zwłaszcza w roli Macieja Szarego, całkowicie niemej, poprowadzonej konsekwentnie i budzącej uznanie. Także Andrzeja Szalawskiego, grającego pułkownika - erotomana unieruchomionego na inwalidzkim łóżku. Z pań oglądamy w tym przedstawieniu, poza Mirosławą Dubrawską, Grażynę Marzec jako Siostrę Flinn, pensjonarską wręcz w zachowaniu, a gdy trzeba twardą, Jolantę Lothe - Candy Starr o miękkim sercu i dość swobodnych obyczajach, Joannę Żółkowską - Sandrę, jej przyjaciółkę po profesji, raczej infantylną w sposobie bycia niż wyzywającą.
Oraz w wyraźnie zarysowanych rolach jeszcze: Andrzeja Grąziewicza (Pielęgniarz Warren), Edmunda Karwańskiego (Pielęgniarz Turkle) i Andrzeja Wasilewicza (Pielęgniarz Williams). Są one również egzemplifikacją działania wszech obejmującego systemu - personel podlegający Wielkiej Pielęgniarce odgrywa się na pacjentach, rekompensując w ten sposób własne upokorzenia i strach. Widać to znakomicie w momencie, gdy Williams zasiada w finale za pulpitem Wielkiej Pielęgniarki i zmusza pacjentów do przerwania gry w karty słodkim i groźnym "Dobranoc"...
Warszawa zyskała więc przedstawienie interesujące, przenikliwe i mądre - znakomite przy tym od strony czysto teatralnej. Sądzę, że obok "Króla Leara" w Teatrze Dramatycznym zasługuje ono w pełni na miano jednego z największych wydarzeń nie tylko z perspektywy stołecznych teatrów i nie tylko w skali minionego sezonu.