Artykuły

Szarganie świętości

Buffalo Bill, podobnie jak Tom Mix, znany kilku pokoleniom czytelni­ków książek dla młodzieży i ko­miksów, to idol z amerykańskiej mito­logii; jego rekwizyty, to winchester, colt, lasso i dziesięciogalonowy kapelusz, brakuje tylko blue jeans czyli dżinsów, które sprytni panowie Levi i Strauss zaczęli niegdyś szyć nie dla kowbojów i traperów, ale dla poszukiwaczy złota. Mit "strzelca", który na koniu, z kara­binem w garści i rewolwerami w olstrach walczył na prerii przeciwko hor­dom czerwonoskórych i zabijał setkami bizony, mit "Dzikiego Zachodu" stał się dzięki filmom i komiksom jednym z podstawowych składników kultury nie tylko amerykańskiej. Oczywiście dzi­siaj demaskowanie tego mitu nie jest niczym nowym. Ukazały się już dzie­siątki prac historycznych i socjologicz­nych, powieści i filmów pokazujących prawdę o tym, co było bezlitosną eks­terminacją Indian i bizonów, obecnie wziętych pod ochronę i pozamykanych w rezerwatach na rządowym wikcie. Hi­storie o straszliwych pojedynkach re­wolwerowców w saloonach i na preriach Arizony czy Teksasu i akcjach dziel­nych szeryfów, w konfrontacji z histo­ryczną prawdą, okazują się nieprawdzi­we. Jeden z historyków udowodnił na­wet, że romantyczni kowboje, uganiają­cy się w westernach za jedyną i wyma­rzoną dziewczyną, w istocie bywali przeważnie (z braku kobiet na prerii) - pederastami. Konfrontacja legendy z rzeczywistością okazała się, jak zwy­kle, przykra i przewrotna.

Czy wobec tego warto, po westernach Peckinpaha i pracach obcych i polskich krytyków pokazywać napisaną w roku 1968 sztukę Kopita - na ten sam te­mat? Chyba jednak warto. Warto poka­zać i w teatrze jednego z przedstawi­cieli pokolenia Amerykanów, którzy podjęli się ze skutkiem niełatwej walki przeciwko narodowym mitom - nie z przekory, ale dla pokazania czemu te mity służą. Pisarze, jak Albee, Kopit czy choćby drukowany w programie warszawskiego przedstawienia krytyk, John Lahr, wyleli sporo zimnej wody na głowy ludzi wychowanych w błogiej at­mosferze mitu (tenże Lahr zatytułował książkę o własnym ojcu - słynnym au­torze- "Tchórzliwy lew..."). Przy okazji toczonej przez wiele lat kampanii od­padło trochę kołtuńskich stereotypów myślowych, natomiast to, co w legen­dzie westernu jest naprawdę cenne, wcale nie zaginęło, a dżinsy nie wyszły z mody. Tacy krytycy, jak Lahr, bez ogródek piszą o tym, że mity służą ka­pitalizmowi i imperializmowi, a pisa­rze kompromitujący je, odskrobują spod efekciarskich i dziwacznych nawarst­wień to, co w każdej narodowej trady­cji naprawdę cenne i godne zachowa­nia.

Historia Billa i jemu podobnych przy­pomina po trosze nasz własny mit zagończyka z kresowej stanicy hasającego po Dzikich Polach i kładącego setkami Tatarów i Kozaków czy też ułana, któ­ry lancą i szablą rozpędza pułki najlep­szej piechoty. Z tym mitem zresztą roz­prawiano się w latach czterdziestych i pięćdziesiątych tak skutecznie, że póź­niej trzeba było udowadniać, że jednak ułani byli naprawdę najlepszą formacją kawaleryjską XX wieku. Potem jednak znowu doszliśmy do takiej przesady, że nawet sztukę Jarosława Marka Rymkiewicza, zatytułowaną "Ułani" a wzorowaną na "Damach i huzarach", ktoś uznał za szarganie tradycji. Zresztą i sam Aleksander Fredro, który najlepsze młodzieńcze lata spędził w siodle, póź­niej zbierał cięgi za pisanie komedii, ta­ka już dola pisarza, kiedy się w tryby mitologii dostanie. Mamy mit Roman­tyzmu i mamy mit Antyromantyzmu - jak dwa kamienie, które wszystko gnio­tą i wszystko zasłaniają, tak że już nie widać niczego, co poza tym naszą kultu­rę kształtowało i, chwała Bogu, kształ­tuje. O tym by sztuki pisać. Póki co, oglądamy sztukę o Indianach.

W Teatrze Powszechnym Williama Cody alias Buffalo Billa gra Stanisław Zaczyk. Ubrany w skórzaną traperską kurtkę i portki z szerokimi ochraniacza­mi, w stetsonie na głowie, do złudzenia przypomina Johna Wayne'a. Dopiero kiedy zdejmuje kapelusz, zamiast gęby amerykańskiego kowboja, widać twarz polskiego inteligenta. Tylko z uzbroje­niem coś nietęgo, jeden colt normalny - z długą lufą, za to drugi - z krótką, tzw. agent używany raczej w mias­tach niż na prerii, do tego zamiast win­chestera - bodajże garand - karabin amerykańskiej piechoty. I tak po trosze jest z całym przedstawieniem. Zrobione jest ładnie. Mamy tu świetną parodię sztuki z Dzikiego Zachodu granej w Białym Domu na cześć Prezydenta przez samego Buffalo Billa, Neda Buntline'a (jego hagiografa) i rewolwerowca Billa Hickoka, i mamy parodię music hallu i scenę w saloonie i żonglerkę i woltyżerkę. Jest też bardzo piękna, prosta i tra­giczna scena masakry Indian na zaśnieżonym polu, wyraźnie wzorowana na Bread and Puppet. Są dwie dobre role - Zaczyka i Herdegena (Bill Hickok). Całe przedstawienie jest jednak jakoś do końca nie dociągnięte. Jak brawura i zabawa, to jakoś nieśmiała, jak dow­cip, to przyciężki, jak stylizacja i pas­tisz, to jakoś niekonsekwentne, jak jed­na lufa długa, to druga krótka.

Chyba sama sztuka Kopita nie jest ani wybitnym dziełem literackim, ani, wbrew pozorom, zbyt dobrym materia­łem na teatralne widowisko. I w lek­turze i w teatrze rozłazi się i rozpływa na poszczególne sceny, popisy, efekty. Jednak kiedy wszelkie problemy łatwo zastępowane są w większości teatrów przez efektowną hecę, taka sztuka musi skusić nawet bardzo wymagającego re­żysera. A jeżeli jest tam jeszcze rze­czywiście jakiś problem? Choćby odleg­ły i znany. Co grać? Kiedy polscy dra­maturdzy coraz częściej piszą sztuki dziejące się w Południowej Ameryce albo w ogóle "gdzieś" - czyli nigdzie!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji